Magda Umer odpowieda na pytania Oli Kwaśniewskiej

Źródło: Wywiad dla Vivy



- Potwornie Pani zazdroszczę młodości spędzonej w bezapelacyjnie doborowym towarzystwie.

- Towarzystwo było rzeczywiście doborowe, chociaż ja nie byłam osobą, która się towarzysko udzielała. Ani w młodości, ani w wieku średnim, ani w starości. W tym sensie jestem bardzo nieciekawą osobą. Ja się oczywiście kilka lat włóczyłam z Agnieszką Osiecką, bez przerwy spotykałam się z Jeremim Przyborą, ale dla mnie sześć osób to jest tłum. Trudno jest mi wytrzymać więcej towarzystwa.

- To jak Pani wylądowała w tych artystycznych kręgach? Była Pani przecież wtedy studentką polonistyki z powołania.

- Tak. Strasznie chciałam być mądrą osobą, uczyć dzieci i móc się na co dzień sprawdzać w tej „niegłupocie”. Do kabaretu zaciągnęli mnie na siłę moi przyjaciele ze szkoły. Andrzej Woyciechowski, wybitny dziennikarz, który pisał dla mnie teksty i Krzyś Knittel, który jest dzisiaj wybitnym kompozytorem muzyki aleatorycznej. Oni pamiętali, że coś tam w szkole śpiewałam i zaproponowali taką zabawę. Ja się bardzo długo wahałam. Zgodziłam się w końcu, pod warunkiem, że będzie tam tylko grono znajomych. A oni tak to zorganizowali, żebym nie zauważyła, jak wślizgują się zupełnie nieznane osoby. I to się tak powiększało z każdym naszym występem. A potem zaczęli mnie wysyłać na różne festiwale, gdzie życie towarzyskie kwitło i poznawałam artystów z całej Polski.

- To względy towarzyskie powodowały, że trwała Pani na tej scenie, nie lubiąc się z nią?

- Ja bardzo lubię scenę , ale od strony widza. Stać na niej Nie lubię do dzisiaj, chociaz stoję już 44 lata. To jest dla mnie samej niewytłumaczalne. Adam Hanuszkiewicz mówił, że prawdziwy artysta to jest człowiek, który odczuwa szczęście w nogach tylko z tego powodu, że stoi na scenie. A ja z tego powodu odczuwałam coś w rodzaju nieszczęścia . Ale potem jakoś przełamywałam tę tremę i zaczynało się to bycie z publicznością. To jest jakieś wzajemne leczenie. Pod koniec swojego występu cieszę się, że to, co się działo przez godzinę, się stało. Natomiast moje lęki przed wyjściem na scenę w niektórych latach były tak straszne, że to była dla mnie dużo większa męka niż radość.

- To co było tym motorem napędowym? Co powodowało, że nie zrezygnowała Pani z tego?

- Ja ciągle rezygnowałam. Co roku. Co chwilę mówiłam, że jeszcze tylko ten rok i rezygnuję. Miałam jednak zawsze uczucie, że to jest komuś potrzebne. Że to co robię jest ważne, piękne i mądre. Poza tym, to życie było jednak ciekawsze, niż szare życie w biurach.

- Tęskni Pani za tamtymi czasami?

- Tęskni się do młodości. Wtedy wprawdzie cała masa rzeczy była straszna, ale cała masa sto razy lepsza niż dzisiaj. Dla kultury były to czasy mądrzejsze. Teraz tym kryterium jest tak zwana oglądalność i to jest smutne. Ja jestem wielkim przeciwnikiem demokracji w dziedzinie kultury. Moim zdaniem fakt, że musimy się tak nisko kłaniać, po to żeby podobać się jeszcze większej ilości ludzi spowoduje, że w którymś momencie już z tego ukłonu nie wstaniemy. Ludzi należy szanować i wychowywać, nie traktując ich jak idiotów, tylko powiększając ich wyobraźnię.

- Pani mówi, że pochodzi z pokolenia JP I, czyli Jeremiego Przybory. To się tyczy tylko kształtowania gustu, czy to też jest jakiś rodzaj manifestacji wiary? Że dla Pani sztuka jest ważniejsza niż religia.

- Dla mnie sztuka jest ważniejsza niż religia, ale nie jest ważniejsza niż wiara. Rozgraniczam te dwa pojęcia. Uważam, że jestem osobą wierzącą, ale nie jestem religijna. Ja całe życie szukałam Pana Boga i metafizyki. I nawet ją czułam. Natomiast strasznie mi było trudno wierzyć w jakiegoś konkretnego Boga. Trudno jest oprawiać w ramy coś, co nie ma długości, szerokości ani głębokości.

- Czyli dowodu Pani brakowało.

- Tak, ale też wydawało mi się straszną zuchwałością żądanie tego dowodu. Żyłam tak jak mi to wskazał mój tata, kiedy byłam mała. Powiedział mi wtedy, że trzeba starać się żyć tak, jakby Bóg był. To jest bardzo mądre zdanie.

- Wręcz filozoficzne. Pascalowskie.

- Tak i to jest dla mnie drogowskaz na całe życie. Bo może jak odejdziemy z tego świata, okaże się, że tam jednak jest Coś czy Ktoś, kto wie, jak było naprawdę. Chciałabym, żeby Tam była taka najprawdziwsza sprawiedliwość. Żeby było wiadome, kto był przyzwoitym człowiekiem, a kto nie. Bo to w ogóle nie jest podział na partie, wiek, czy płeć.

- I praktykowanie też nie ma znaczenia?

- Myślę, że ostatecznie liczy się to, co się ma w środku, co się daje ludziom, jak się myśli. A nie to czy zna się na pamięć te wszystkie słowa z modlitewnika.

- Jak to się stało, że Pani matką chrzestną została Kalina Jędrusik?

- Zaproponowałam jej to. Kiedy urodziłam mojego syna, mając 28 lat, miałam głęboką potrzebę ochrzczenia jego i siebie. Kalina Jędrusik była dokładnie w wieku mojej mamy i od najwcześniejszego dzieciństwa słuchałam jej w radiu. Bardzo lubiłam jej głos. Słyszałam w nim coś więcej. Rodzaj inteligencji. Potem robiłam z nią programy przy okazji przypominania „Kabaretu Starszych Panów” i widziałam, że jest piekielnie złośliwa, piekielnie bystra.

- Kalina Jędrusik to jednak osobliwy wybór jak na matkę chrzestną.

- No ba! Jednak cała ta jej zewnętrzność nie miała w ogóle znaczenia. Ja ją poznałam już po śmierci Stanisława Dygata, więc dla mnie była już strasznie stara, mimo że oczywiście była młodsza ode mnie dzisiaj. Nie mogę powiedzieć, że się uspokoiła uczuciowo, bo też miała wtedy jakiegoś narzeczonego młodszego od niej o 20 lat, ale była schorowaną i bardzo samotną osobą. Przede wszystkim jednak miała to, co dla mnie w ludziach jest najważniejsze, czyli najpierw próbowała ich rozumieć, a dopiero potem oceniać. I to, co Kalina na przykład mówiła o jakichś aktorkach „niesłusznie za młodych”, albo „za ładnych”, w ogóle nijak się miało do tego, co o nich myślała. Bo jeśli ktoś był naprawdę piękny i zdolny, to umiała to już po chwili zdenerwowania docenić. Była bardzo ciekawą osobą, ale drogowskazem nie była. Osobą, która spowodowała, że postanowiłam się ochrzcić , był tak naprawdę Andrzej Nardelli. Młody aktor, który był tak pięknie wierzący, jak nikt chyba. Jakoś to było dla niego oczywiste, bo tak był wychowany od maleńkiego. I ja chciałam też tak jak on uwierzyć w to wszystko. Pozazdrościłam mu takiej aż wiary.

- Czyli ochrzciła się Pani trochę na zaś?

- Ja się ochrzciłam na całe swoje życie i ani przez chwilę tego nie żałowałam. Jest takie wielkie zdanie, że o tym, kto naprawdę wierzy, wie jedynie Pan Bóg. To nie nam jest to wszystko oceniać. Bóg jest dla ludzi często ostatnią deską ratunku. Czymś, w co się strasznie chce wierzyć po to, żeby nam w życiu było lżej . Albo jeżeli nam to życie nie wyszło, to może da szansę na to, że wyjdzie w życiu następnym. Myślę, że dużo ludzi wierzy z jakiegoś lęku. Gdybyśmy jednak mieli zmierzyć ilu ludzi wątpi, to byłoby 90 procent. Tylko nie przyznają się do tego. Ja jednego dnia wątpię, a drugiego coś takiego mnie w życiu spotyka, że jestem przekonana, że To istnieje.

- Ponoć przez całe życie ratowała Panią sztuka?

- Tak i ratuje nadal.

- Z jakich opresji może sztuka wybawić?

- Po prostu wchodzi się w nią, nie mając przez chwilę szczęścia w życiu osobistym, czy też kiedy nic ciekawego się nie dzieje. Ja nie znoszę nudy. Nie znoszę szarości. Oczywiście potrafię zachwycić się tym, że właśnie kwitną drzewa i jesteśmy w moim ukochanym Ogrodzie Botanicznym, i że znowu doczekaliśmy następnego roku, ale życie musi mieć temperaturę. Ja strasznie chcę żyć intensywnie i to mi daje sztuka. To, że mogę zobaczyć cudowny obraz, posłuchać wspaniałej muzyki, współtworzyć jakieś przedstawienie, przeczytać fascynującą książkę. Po tamtej stronie - czyli po stronie wyobraźni - jest dużo ciekawej, niż tutaj.

- W momentach naprawdę dramatycznych też pomagała?

- W takich momentach, a było ich za wiele w moim życiu, to jednak pomagała mi wiara w Boga. Wtedy on był ważniejszy niż sztuka. Poza tym ważniejsza niż sztuka jest na przykład natura od kwietnia do października. A sztuka jest taka strasznie ważna tylko od października do kwietnia, kiedy ta natura zamiera. Nie zazdroszczę moim przyjaciołom, którzy grają w teatrach i codziennie o tej szóstej idą się szminkować. Bo ja wolałabym w tym czasie być pod drzewem i czytać książkę. Może i mam naturę artystki, ale nie mam natury aktorki. Nie mam natury osoby, która sens życia widzi w przebywaniu na scenie.

- Czy to jest też kwestia potrzeby tworzenia?

- Przede wszystkim. Ja dużo więcej dam ludziom, siedząc pod tym drzewem i słuchając ptaków.Bo może wtedy napiszę piosenkę pod tytułem „Jest cudnie” dla Maryli?

- Kto dał Pani wiarę w to, że umie to Pani robić?

- Ja do dzisiaj nie mam takiego przekonania, ale mam takie chwile. Jednego dnia strasznie w siebie wierzę i uważam, że jeszcze mogę mnóstwo zrobić, a drugiego dnia myślę, że jestem do niczego i wszystko jest poza mną. I tak było, nie tylko jak miałam 64 lata, jak dzisiaj, tylko jak miałam 24 i chyba 14 lat również. Zawsze byłam taką osobą ze zmiennością, nie tylko nastrojów, ale i wiary w siebie.

- Przyjaźnie z tak wybitnymi osobowościami jak Osiecka i Przybora nie były pod tym względem jakoś dodatkowo deprymujące?

Na początku strasznie. Na początku w ogóle myślałam, że ja śnię. Jeżeli dzwoni do ciebie, 20-letniej dziewczynki, Agnieszka Osiecka i mówi, że słyszała cię w radio i bardzo by chciała dla ciebie pisać piosenki, to ty idziesz na spotkanie z nią nieprzytomna ze szczęścia. A potem w kawiarni hotelu „Bristol” ta sławna kobieta wyjmuje swoje teksty, a ty je czytasz i z przerażeniem stwierdzasz, że żaden ci się nie podoba i nie chcesz ich zaśpiewać…

- Co z nimi było nie tak?

- Mam pewne podejrzenie. Tym bardziej, że nie słyszałam tych tekstów nigdy przez nikogo śpiewanych.

- Czyli to były „spady”?

- Dokładnie. Myślę, że ona usłyszała taką dziewczynkę, co tam śpiewa w „Stodole” i pomyślała sobie, że łatwo jej będzie coś zaproponować. A ja powiedziałam, że bardzo mi się podobają różne jej wcześniejsze piosenki, ale te akurat nie. Ja wtedy śpiewałam wiersze Leśmiana i pisałam pracę magisterską o Wisławie Szymborskiej, a ona mi pisze o jakiejś łódce, że tęskni za jakimś statkiem… W ogóle nie chciałam tego śpiewać. Myślałam, że to będzie zakończenie znajomości na całe życie. Ale minęło kilka lat i ona znowu zaproponowała mi tekst. Napisała dla mnie takie męskie słowa „widzisz mały, jak to jest”, zamiast „widzisz mała, jak to jest” i ja to zaśpiewałam na festiwalu w Opolu w ’77 roku. Wtedy zaczęłyśmy się do siebie uśmiechać z daleka, a zaprzyjaźniłyśmy się dopiero w stanie wojennym. Mnie wtedy wyrzucono z pracy w Telewizji jako wroga systemu socjalistycznego i miałam zakaz w ogóle występów na scenie. Piekielnie smutny i beznadziejny czas. Andrzej Wajda z Krysią Zachwatowicz załatwili mi taką teoretycznie pracę w teatrze w Nanterre we Francji. Oni tak ratowali aktorów i w ogóle artystów. Więc ja niby pojechałam do teatru w Nanterre, a tak naprawdę pod Paryż do Zuzi Łapickiej i Daniela Olbrychskiego. Tam z moim małym Mateuszem siedziałam kilka miesięcy. Wtedy Agnieszka, dowiedziawszy się, że ja mogę wyjechać za granicę, przyszła do mnie z książką Janusza Andermanna, przygotowanej do wydania przez Giedroycia w paryskiej „Kulturze” i z setkami listów internowanych. Czyli powierzyła mi straszliwie odpowiedzialne zadanie, przemycenia zakazanej "bibuły".

- Te listy gdzie Pani miała dostarczyć?

- Też do kogoś z paryskiej „Kultury”, bo tam mieli się zgłosić ludzie z „Solidarności”. I ja to wszystko przewiozłam w różnych ubraniach dla dziecka i siebie majtkach, stanikach i paskach. Agnieszka wtedy uznała, że jestem odważna i bohaterska, więc jak wróciłam, to już się zaczęłyśmy bardzo ze sobą przyjaźnić. Nasz związek to był na samym końcu związek typu autorka tekstów i piosenkarka. To była jakaś wielka chęć rozmowy, przebywania i nadawania na tej samej fali. Ale tylko w pewnym zakresie. Bo mimo, że obie urodziłyśmy się dziewiątego października, tylko ja trzynaście lat później, to ja w pewnych rzeczach kompletnie jej nie rozumiałam. W innych natomiast wydawało mi się, że wszystko zrobiłabym tak samo, powiedziałabym tak samo i przede wszystkim czułabym tak samo. Nie akceptowałam jej ze wszystkim, byłam dosyć krytyczna i myślę, że to też jej się podobało. Jedno było niezmienne - zawsze życzyłam Jej najlepiej, jak wszystkim moim przyjaciołom. W Jeremim natomiast zakochałam się, jak miałam dziewięć lat i obejrzałam pierwszy „Kabaret Starszych Panów”. Potem, jak zaczęłam pracować w telewizji, stał się moim kolegą redakcyjnym. Robiłam wtedy programy poświęcone piosence literackiej. Kiedyś zderzyłam się z Jeremim w stołówce i on serdecznie się do mnie uśmiechnął. To mnie jakoś ośmieliło, bo zapytałam czy nie wystąpiłby w takim moim programie, a on się o dziwo zgodził. Jak nagraliśmy pierwszy, to on zaproponował, że moglibyśmy zrobić cały cykl. To były takie programy, które się nazywały „Zwierzenia przy fortepianie”. Ja byłam po prostu nieprzytomnie szczęśliwa. Oto geniusz schodzi z piedestału i mówi „proszę”, „dzień dobry”, „do widzenia”, „czy pani wpadnie”, zaczyna ze mną rozmawiać… Tę naszą współpracę przerwał stan wojenny, a potem ten sam stan wojenny bardzo nas do siebie zbliżył. Wtedy się nie pracowało, więc się zaczynało przyjaźnić. Jeździłam do Przyborów na wieś i byłam kimś w rodzaju przyszywanej córki, mimo że mieli swoje dzieci. To była wielka i prawdziwa przyjaźń, która trwała ćwierć wieku.

- I nie wpędzała Pani w kompleksy?

- Raczej leczyła z kompleksów, ponieważ oni cały czas mówili, że ja jestem bardzo zdolna.

- Może to jest odpowiedź na pytanie, kto spowodował, że Pani uwierzyła w siebie?

- Rzeczywiście, może słusznie mi podpowiadasz. Jeremi zawsze mówił, że powinnam zacząć pisać, a Agnieszka, że nawet gdybym nie napisała jednego słowa, to i tak jestem poetką, bo poetą jest człowiek, który w pewien sposób widzi świat. Oni mnie strasznie podbudowywali i uważali, że jestem jakimś niezwykłym stworzeniem, więc i ja zaczynałam wierzyć w swoje możliwości.

- Związek Osieckiej z żonatym Przyborą, opisany przez nich samych w „Listach na wyczerpanym papierze”, które pani redagowała, to był wtedy skandal obyczajowy? Bo wyobrażam sobie, że dzisiaj nagłówki brukowców by o nich krzyczały i zrobiono by z tego coś niezwykle plugawego.

- Bardzo mądrze mówisz. To był pomysł Agaty Passent żeby to wydać już teraz. Ja chciałam wydać te listy po mojej śmierci, ale uważam, że Agata miała rację. Czas za bardzo galopuje, zapominamy o naszych wielkich twórcach. Dzięki tym listom widzimy jak pięknie można pisać o uczuciu. A czytamy to w czasach, kiedy każde piękne uczucie między ludźmi oplugawia się w drugi dzień po pierwszej randce. Już ktoś to sfotografował, inni zobaczyli, skomentowali… Przypuszczam, że dziś to by było coś strasznego. Mieli wielkie szczęście i w jakimś sensie my wszyscy mieliśmy wielkie szczęście, że całe nasze burzliwe życia uczuciowe pozostaną do wiadomości naszej i naszych przyjaciół. A jeżeli nie, to tylko wtedy, kiedy my będziemy chcieli opisać swoją wersję tych przeżyć.

- Czyli wtedy to było uczucie w ukryciu?

- Trzymali to w głębokiej tajemnicy. Cała masa ludzi, która ich dobrze znała, a nawet, jak w wypadku Agnieszki uważała się za jej przyjaciół, nie miała o tym pojęcia.

- Pani też się dowiedziała dopiero z tych listów?

- Ja wiedziałam, że piosenka „W kawiarence Sułtan” jest poświęcona ich uczuciu. Kiedyś byłam też świadkiem ich spotkania po latach. Oboje byli bardzo zawstydzeni i zmieszani. Zdziwiłam się. Wtedy Alicja, trzecia żona Jeremiego, zapytała mnie: „To ty nie wiesz, że oni kiedyś byli razem? Ale to nie było nic ważnego.” Ja wiedziałam, że to mogło być coś ważnego, ale ponieważ znałam już trzy następne bardzo ważne historie w życiu Agnieszki, nie wiedziałam, a może nawet nie wierzyłam, że dla niej to było aż tak ważne, jak pokazały te listy. Z kolei obserwując przez ćwierć wieku taką codzienną miłość Alicji i Jeremiego, wiedziałam, że to było takie uczucie, jakiego każdy mógłby zazdrościć. Więc też nie myślałam, że dla niego to było coś aż tak ważnego. Jednak potem, jak on już mi to powiedział i jak umarła Alicja, często mówiliśmy o Agnieszce. I on bardzo często mówił o tym, jak ją bardzo kochał i jak bardzo ona sobie zażartowała z jego uczucia. To mi przypominało coś w moim życiu, więc byłam w tym dużo bardziej z Jeremim niż z Agnieszką. Agnieszka z kolei pod koniec życia mówiła mi i to niestety może być prawdą, że ona nie była za bardzo kochana. Że tylu mężczyzn za nią szalało i to takich wspaniałych, a ona gdzieś szła do jakichś chuliganów. I w sumie miała nie za szczęśliwe i nie za udane życie prywatne. To jej zdanie i być może taka jest prawda.

- Ona nie była kochana, czy ona nie umiała kochać?

- Umiała tylko tak na nie za długo. A potem już musiała pokochać kogoś innego, żeby móc pisać piękne piosenki o miłości. A Jeremi po prostu oszalał z miłości. No oszalał…

- Pani czuje się ich rzecznikiem?

- Czuję się kimś w rodzaju kustosza ich pamięci. Marzę o tym, żeby młodzi ludzie wiedzieli, że były na świecie dwie tak niezwykłe osoby i że miłość może spowodować, że powstaje coś tak pięknego w dziedzinie sztuki. I że te napisane przez nich wtedy piosenki będą jeszcze służyć twoim wnukom, jeżeli nie dalej. Żeby tego nie zapomniano.

- Napisała Pani, że młodość trwoni czas, a teraz składa się Pani cała z niespieszenia.

- Tego też mnie nauczyła Agnieszka. Przed śmiercią ciągle mi mówiła, że w ogóle nieważne z kim się jest, co się robiło, tylko że w życiu jest ważna jakaś cudownie przeżyta chwila. I z tych cudownie przeżytych chwil składa się to, co jest esencją życia. I nie ma co go marnować na jakieś tam konwencje. Ona była tego przedstawicielką, a ja wtedy uważałam, że jest co najmniej niepoprawna. Bo ja byłam matką dwójki małych dzieci, cała w tym czytaniu książeczek, odrabianiu lekcji, a ona wieczna hippiska, chciała przeżywać następną cudowną chwilę. Minęły lata, ona nie żyje, a ja jestem stara i teraz mogę powtórzyć za nią, że w życiu najważniejsze są te cudowne chwile.

- Nawet jeśli przeżywane kosztem rodziny?

- Niestety, czasem tak. Aż do opamiętania się. Ja jestem strasznie osobnym człowiekiem, odludkiem, który teoretycznie nie powinien mieć rodziny, a jednak jeśli bym miała za coś się w życiu pochwalić, to za to, jaką byłam matką. Moi synowie i moja wnuczka byli i są moją największą miłością. Więc oczywiście dobrze jest, kiedy nie przeżywa się tych pięknych chwil kosztem przejechania się czołgiem po najbliższych. Ale są naprawdę najważniejsze.

 

 

Nawet i siwa może być szczęśliwa
Rozmowa z Magdą Umer

Źródło: Nowa Trybuna Opolska, czerwiec 2013



- „Jeszcze w zielone gramy/jeszcze nie umieramy/jeszcze któregoś rana odbijemy się od ściany...” Tę optymistycznie brzmiącą, zwłaszcza dla pokolenia 50+, piosenkę ze słowami Wojciecha Młynarskiego ma pani w repertuarze. A sama Magda Umer wciąż gra w zielone?

- Gram. Ciągle jestem ciekawa świata, ludzi, ciekawa tego, co zdarzy się jutro i mimo swojego wieku w środku czuję się młoda. Uważam nawet, że młodsza niż wtedy, gdy miałam lat 30. Na własny użytek wymyśliłam zresztą taki rym, z którego jestem dumna: Nawet i siwa może być szczęśliwa. W październiku skończę 64 lata i wcale nad tym nie ubolewam. Przypomniałam sobie teraz taką historię: Swego czasu Janusz Gajos zaprosił mnie na swoje 64 urodziny. Podczas tego przyjęcia zadzwonił do mnie Jeremi Przybora, wówczas już pan ponad 80-letni. Kiedy mu powiedziałam, gdzie i z jakiej okazji jestem, westchnął: „Mój Boże, żebym ja miał tylko 64 lata”.

- Czuje się pani młodo i nie chce przyjąć do wiadomości, że świat zmienia się na gorsze.

- No, nie chcę, choć dokładnie wiem, że w wielu dziedzinach tak się zmienia. Dlatego sama ratuję się uciekając w inny świat – książek , wierszy , przyrody i bardzo malutkiej dziewczynki...mojej wnuczki.

- A co w tym naszym świecie tak panią boli, drażni, przeraża?

- Że jest powierzchowny, banalny i taki... przeciętny. W środkach masowego przekazu jedyne kryterium brane dziś pod uwagę to oglądalność. Chodzi tylko o zarabianie pieniędzy. Produkują to, co się opłaca, czyli co chce obejrzeć największa liczba ludzi. I jak się okazuje ta większość chce – delikatnie mówiąc – świata bez finezji, w nim dziś, na przykład , nie byłoby miejsca na taki fenomen jak Kabaret Starszych Panów. Zmienił się gust, ale to, że on się zmienił, ma jakąś przyczynę. To trochę wina rodziców, którzy nie interesują się tym, co oglądają dzieci. I też wina takiej pogoni za wszystkim, co materialne. Dziś na pytanie: mieć czy być, pewnie większość nie ma wątpliwości, że mieć.

- Oby polityka nie kojarzyła się wyłącznie z walką na jakość jadu wyplutej śliny – takie noworoczne życzenie wyraziła pani bodaj na progu 2012 roku. I co, nie sprawdziło się.

- Niestety. Jeśli chodzi o tak zwaną sytuację polityczną drażni mnie głupota i interes własny. Ponieważ nie czuję się na tyle silna, żebym sama mogła w tej sprawie coś zmienić, już od lat nie oglądam telewizji, staram się po prostu, jak radził Wojciech Młynarski, robić swoje, otaczać się tym, co mądre, piękne i przekazywać to ludziom.

- Sądzi pani, że w tym naszym tu i teraz, takim powierzchownym, jak pani mówi, stawiającym na przeciętność, odnaleźliby się pani przyjaciele, wielkie indywidualności - Agnieszka Osiecka i Jeremi Przybora?

- Agnieszka tak, ona by się w każdym świecie odnalazła, byłaby takim osobnym domem kultury. A Jeremi, nie. On mógłby się załamać i jeszcze bardziej zaszyć w swojej samotni. Mógłby mówić ,że nie ma dla kogo pisać .

- Tęskni pani za nimi, za rozmowami „o zmierzchu i świcie”?

- Bardzo mi Ich brakuje i będzie brakowało już do końca życia. Tęsknię za ludźmi, których nie da się zastąpić. Nie da się! Jeremi Przybora był moim guru. Wychowałam się na Kabarecie Starszych Panów, oni stwarzali taką zastępczą ojczyznę, w której chciało się mieszkać . W ogóle miałam to szczęście, że za mojej młodości tworzył i Jeremi, i Agnieszka, zaczynał Wojciech Młynarski i śpiewał Bułat Okudżawa. Było z kogo brać przykład.

- Gdy wspomina pani Agnieszkę Osiecką to...

- W co drugiej chwili mojego życia myślę o tym, co by powiedziała na to, czy na tamto, co by napisała. Agnieszka jako osoba piekielnie inteligentna, znała swoją wartość, a przy tym była nieprawdopodobnie skromna, życzliwa ludziom, starająca się zrozumieć każdego.

- Agnieszka Osiecka zmarła 7 marca 1997 roku, a kilka miesięcy później podczas opolskiego festiwalu w amfiteatrze odbył się jej poświęcony koncert „Zielono mi”. Dziś kultowy, albo raczej wyjątkowy, bo słowo „kultowy” chyba się trochę zdewaluowało.

- No, tak, teraz już co druga rzecz jest kultowa, choć rzeczywiście tamten koncert okazał się bardzo ważny, nie tylko dla mnie, ale i dla ludzi, którzy go obejrzeli. To wielkie szczęście, że dane było mi go zrobić. Chciałam, by się odbył w Teatrze Kochanowskiego, a nie w amfiteatrze. Lęk mnie paraliżował, bałam się tzw. szerokiej publiczności, przyzwyczajonej do kołysania i tupania. Tymczasem ludzie fantastycznie mnie rozczarowali i nadzwyczajnie nas przyjęli. Po koncercie nie skorzystałam z żadnego zaproszenia, tylko poszłam do pokoju hotelowego, gdzie czekał na mnie mój mały syn Franek, dziś 28-letni mężczyzna. Napięcie opadło i całą noc przepłakałam. Z radości, i z cierpienia. Może to dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że Agnieszki tak naprawdę już nie ma.

- Dla pani właściwie w Opolu... wszystko się zaczęło?

- Bardzo lubię to miasto, ono kojarzy mi się ze wspaniałymi przeżyciami. Pierwszy raz tu przyjechałam jako niespełna 20- letnia dziewczynka w lutym 1969 roku. Dostałam nagrodę na Zimowej Giełdzie Piosenki, pierwszy raz w życiu wystąpiłam w telewizji i od tego momentu liczę lata mojej działalności artystycznej. Potem, w 1971 roku był festiwal opolski i „Koncert jesienny”, w 1972 piosenka "o niebieskim, pachnącym groszku". W ’74–5-7 robiłam tutaj koncerty jako imprezy towarzyszące. To w 1974roku wymyśliłam scenariusz, w którym wszyscy wykonawcy, najwybitniejsi aktorzy i piosenkarze, przez cały czas trwania spektaklu byli obecni na scenie. Reżyserowali ten koncert Krystyna i Michał Bogusławscy, otrzymał entuzjastyczne recenzje i do dziś nie mogę odżałować tego, że nie został zarejestrowany. Podobnie zresztą jak koncert w 1975 roku, na którym m.in odbyła sie prapremiera "Szalonej lokomotywy" Witkacego, Grechuty i Kantego Pawluśkiewicza. Ale mam nadzieję, że Opolanie , którzy na nich byli , pamiętają je do dziś.


- W 1997 była pani w amfiteatrze ostatni raz. Teraz na jubileuszowym 50. Festiwalu Magda Umer znów zaśpiewa.

- Przyjadę i zaśpiewam „Okularników”, piosenkę, która wygrała festiwal w roku 1963. Tam jest taki tekst: „potem wiążą koniec końcem za te polskie 2 tysiące". W pierwotnej wersji było: „żyją w jakimś mieście za te polskie 1200”. Cenzor stwierdził jednak, że to niedobrze, za mało i trzeba było pensję podwyższyć.

- Dziś można by wrócić do pierwowzoru, bo kwota się zgadza, cenzury już nie ma. A Agnieszka Osiecka zerka na Opole z uniwersyteckiego wzgórza.

- Cieszę się, że znowu ją odwiedzę. Kiedy pan Molenda rzeźbił ten pomnik, jeździłyśmy do niego z Agatą Passent, dawałyśmy mu zdjęcia Agnieszki i obserwowałyśmy każdy etap pracy. I dziś uważam, że to najlepsza rzeźba Agnieszki, a jest ich już kilka.

- Ona śpiewa duszą – mówiła o pani właśnie Agnieszka Osiecka. Na forach fani piszą: „Głos pani Magdy to balsam dla duszy”, „Szkoda, że takich jak ona jest teraz tak mało”. Podobno pewien nowozelandzki profesor też się pani głosem zachwycił, choć po polsku nie rozumiał ani słowa. Czuje się pani dotknięta palcem Bożym?

- To jest taki rodzaj szczęścia, że jestem potrzebna ludziom – od tych najmłodszych, którzy zasypiają przy „Kołysankach utulankach”, które śpiewam z Grzesiem Turnauem i słuchają bajek, które czytam z Wojtkiem Mannem, poprzez te wszystkie piosenki o nieszczęśliwych miłościach dla młodych dziewczyn, czy o rozmowach z Panem Bogiem - dla ludzi starszych. Tak, czasami czuję, że to moje życie jest nie tylko przeze mnie napisane. Na pewno nie. My- jak pisała Agnieszka - jesteśmy tylko zabawkami pana Boga.

 

- Czyli "nawet i siwa może być szczęśliwa?"

- Tak. Nawet i ona. Ale nie musi. Wystarczy że bywa szczęśliwa. Albo bywała. Nie lubię narzekających na wszystko staruszek. Widziałam wczoraj cudowny film Doroty Kędzierzawskiej pt: "Inny świat". Z wspaniałą Danutą Szaflarską w roli Danuty Szaflarskiej. Emitowałabym go na wszystkich kanałach telewizyjnych w porach największej oglądalności. Piękny człowiek z cudownym stosunkiem do życia i ludzi.

 

 Do spisu artykułów


 

____________________________________________


Momentami ocieram się o szczęście
Z MAGDĄ UMER, pieśniarką, scenarzystką, autorką tekstów piosenek, felietonistką, reżyserem
Rozmawiał: BOHDAN GDOMSKI

Źródło: ANGORA nr 10, marzec 2011

 


Artystka, która w osobliwy węzeł splata swoje rozliczne pasje twórcze. W 1971 roku zaśpiewała na festiwalu w Opolu „Koncert na dwa świerszcze", który zadecydował o jej dalszej artystycznej drodze, ale umiała łączyć karierę ze studiami i ukończyć filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Za całokształt działań w dziedzinie kultury otrzymała najwyższe nagrody państwowe. Zapytana, które nagrody są dla niej najważniejsze, odpowiada, że... dwaj synowie. Jej najnowsza płyta „Noce i sny" zbliża się do złotej. Nagrywając ją, marzyła, żeby była potrzebna ludziom, i wszystko wskazuje na to, że tak jest. Bo jest cudna.



- Wokół same benefisy. Pani już po?

- Tak. Odbył się w Teatrze Polonia w ubiegłym roku, towarzyszyły mu niebywałe zdarzenia. Minister kultury i dziedzictwa narodowego Bogdan Zdrojewski wręczył mi złotą Glorię Artis, ja wystąpiłam z recitalem, a Agora wydała aż cztery moje płyty. Benefis wypadł dostojnie i poważnie, ale nie pokazywały tego media, jedynie teatr Krystyny Jandy. l chyba ona to wszystko wymyśliła.

- W 2000 roku otrzymała pani Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski, czyli wszystko już pani ma.
- Do głowy mi nie przyszło, żeby cokolwiek świętować czy obchodzić, bo mnie w sferze materialnej nic już nie jest potrzebne do życia. Nagrody, wyróżnienia to tylko sympatyczny dodatek do satysfakcji z pracy. Uświadamia, dlaczego to robimy i po co.

- Mówi się w środowisku, że straszna z pani dziwaczka. Na czym polega to dziwactwo?
- Może dlatego, że jestem samotnicą i połowę życia spędziłam w swoim towarzystwie, że czasami, gdy ludzie chcą mieć ze mną kontakt, ja tego unikam? W pewnym sensie jestem odludkiem.

- A może polega to także na tym, że od lat nie ogląda pani telewizji, nie ma pojęcia, co się dzieje w kraju i na świecie i nie zna wielu topowych twarzy i nazwisk?

- Postanowiłam rzucić ten nałóg, bo kiedyś nie tylko oglądałam telewizję, ale również w niej pracowałam. Kiedy stwierdziłam, że telewizja zabiera mi nieprawdopodobną ilość czasu, nerwów, niepotrzebnej irytacji, podczas gdy mogę zrobić coś innego, wartościowszego, przestałam ją oglądać.

- Powiedziała pani, że to rodzaj samoobrony. Przed czym?
- Przed głupotą, banalnością, przed średniością, a przede wszystkim przed powierzchownością. Zauważyłam, że świat książek, zwierząt, przyrody, muzyki jest ciekawszy, lepszy, bardziej mi pomagający. Nie widzę więc powodu, żebym sama ładowała się w szpony nałogu, bo oglądanie telewizji jest nałogiem, z którego trudno się wydostać. Teraz bardziej szanuję czas i pragnę wykorzystywać go mądrzej. Szkoda mi życia na byle co.

- Mogła pani dopieścić w każdym szczególe swoją nową, znakomitą płytę „Noce i sny" z 17 przepięknymi piosenkami, która ukazała się na rynku. Napisała pani w dołączonej do niej książeczce, że ta płyta jest pani potrzebna do szczęścia i nieszczęścia. Dlaczego do szczęścia - rozumiem, ale że do nieszczęścia - nie pojmuje.
- Życie składa się ze szczęścia i nieszczęścia, a mnie ta płyta potrzebna jest do życia. Piosenki są lekarstwem. Pomagają, mam nadzieję, nie tylko mnie, ale także wielu ludziom. Płyta dobrze się sprzedaje i mam wrażenie, że jest potrzebna.

- Zatrzymała pani na niej parę chwil, które były szczególnie ważne. Co to za chwile?

- Całe życie składa się z chwil. O jednych chcemy zapomnieć, inne są kompletnie nieistotne z punktu widzenia momentu, w którym się wydarzyły. Po latach okazuje się, że te z pozoru nieistotne były nadzwyczaj ważne i przypominają się nam w niewesołych okresach życia. Gdybyśmy nie przeżywali smutnych historii i nie bywali nieszczęśliwi, nie umielibyśmy docenić szczęścia.

- Zauważyłem, że jak zwykle najważniejsze jest dla pani słowo, które w pani specyficznej interpretacji jest także muzyką.
- Kierownikiem muzycznym płyty „Noce i sny" jest Wojciech Borkowski, autor wielu aranżacji. Jemu zawdzięczam jej powstanie. Śpiewam piosenki naszych najwybitniejszych twórców, zarówno autorów tekstów, jak i kompozytorów. Słowo wypowiedziane jest także dźwiękiem, muzyką. Jest darem od losu, a ja mogę być łącznikiem między nim a odbiorcą. Wybrałam swoje ukochane piosenki na obecnym etapie życia i okazało się, że są one zupełną nowością dla młodego pokolenia.

- Pani piosenki są zawsze nostalgiczne. Te na nowej płycie także. Czy dlatego, że taka jest pani w środku?
- Jestem osobą smutno-wesołą. Momentami nawet ocieram się o szczęście! Jestem wdzięczna losowi za swoje życie. Chyba nie chciałabym się z nikim zamienić.

- Jestem ciekaw, jak wypadłaby pani w diametralnie różnym, wręcz frywolnym repertuarze?
- Może nie aż frywolnym, ale bliski jest mi środek wyrazu, który nazywa się pikanteria, bardzo bliski Jeremiemu Przyborze. Zaśpiewałam kiedyś jego piosenkę „Panienka z temperamentem", którą uwielbiam. Teraz otrzymałam już propozycję nagrania następnej płyty i zastanawiam się, czy nie poszukać pogodnych piosenek. Odgonić smutek. Oczywiście musiałyby być na wysokim poziomie artystycznym. To byłoby dla mnie wyzwanie.

- Powiedziała pani, że jak będzie staruszką, postara się jak najczęściej uśmiechać i podśpiewywać „Wesołe jest życie staruszki". Mówiła to pani poważnie?
- Może trochę żartowałam, ale bardzo intensywnie pracuję nad tym, żeby nie wychodzić do ludzi w złym nastroju. Wychodzę do ludzi wtedy, kiedy mogę się do nich uśmiechnąć.

- Podkreśla pani, że jest w listopadzie życia, ale nie mówi, w jakim nastroju weszła w ten okres?
- Weszłam weń radośnie, nieoczekiwanie dla samej siebie. Pogodnie i radośnie. Dlatego często mówię, że starość jest dla mnie łaskawsza niż młodość. W młodości bywało dużo smutniej.

- Nie ukrywa pani swojego wieku, ale ostatnio poddała się pewnej metamorfozie.
- Chyba tylko na zewnątrz. Dzięki pani doktor Lidii Trawińskiej dzielnie schudłam prawie 20 kilogramów. Żeby w wieku, w jakim jestem, jeszcze trochę pożyć, muszę zacząć wreszcie myśleć o zdrowiu. Dlatego dbam o siebie.

- Czy udawało się pani brać życie w swoje ręce i wychodzić naprzeciw czemuś, czego bardzo pani chciała?
- Bardzo często tak robiłam i dlatego wiele razy dostawałam po nosie. Ale nigdy nie było to dla mnie nauczką. Życie musi mieć temperaturę.

- Tym bardziej że życie miała pani ciekawe. Czy umiała to pani docenić?
- Tak! Codziennie za nie dziękuję.

- Wolałaby pani być szczuplejsza, spokojniejsza, mądrzejsza, zdrowsza, ale... niekoniecznie młodsza?
- Szczuplejsza - już nie. Zdrowsza - tak. Ale młodości nikomu nie zazdroszczę, bo w środku jestem młodsza od niejednej studentki.

- Jacy są pani dwaj synowie?
- Wspaniali. Mateusz ma 33 lata, żonę, jest po dwóch fakultetach, zna trzy języki. Franek ma 25 lat, skończył socjologię i jest teraz na studium doktoranckim, zna dwa języki. Obaj zdają się pochodzić z innej epoki. Jeśli zamierza mnie pan zapytać, co uważam za swój największy sukces, to odpowiem, że dzieci. Ale on jest tylko trochę mój...

- Wiem, że ma pani duży dystans do siebie...
- Mam nadzieję. Na tyle wystarczający, że nigdy nie przewróciło mi się w głowie i nie miałam uczucia, że jestem pępkiem świata. Ilekroć coś mi się udało w życiu zawodowym, to nie wychodziło w życiu prywatnym i odwrotnie. Zawsze wiedziałam, że jest coś za coś, że po nocy przychodzi dzień. Bywało różnie, ale zawsze kierowałam się zasadą, żeby jak najwięcej czasu spędzać z ludźmi mądrzejszymi i zdolniejszymi od siebie. Uważałam, że lepiej jest być najgorszą wśród najlepszych, niż najlepszą wśród średnich. Dzięki temu spędziłam życie wśród sztuki i muzyki najwyższej jakości.

- Podobno w poprzednim wcieleniu była pani jarzębiną?
- Gdybyśmy odchodząc, mogli się w coś zamienić, to ja chciałabym być jarzębiną, bo to moje ukochane drzewo.

- Świat Magdy Umer to malutki brzozowy las i łąki pełne zjawiskowej nawłoci, po której spacerują bażanty...
- Tak powiedziałam w wywiadzie w latach dziewięćdziesiątych, a teraz, rozmawiając z panem, patrzę przez to samo okno i widzę, że maleńkie drzewa są już bardzo wysokimi brzozami. Wszystko urosło, dojrzało. Jest pięknie.

- Ale w saunie i bardzo ciepłym morzu czuje się pani jeszcze lepiej?
- Uwielbiam ciepło. Tydzień temu wróciłam znad bardzo ciepłego, z pozoru tylko Martwego Morza. Zwiedzałam Bliski Wschód. W Jordanii oglądałam zjawiskową Petrę. Towarzyszył mi syn Franek, który miał marzenie, żeby tam nurkować z delfinami i udało się! Patrzyłam na to i cieszyło mnie jego szczęście.

- Byliście tylko we dwoje?
- Tak, to był powrót do niezwykłej zażyłości i przyjaźni. Bardzo ważna dla mnie wyprawa. Podobny czas spędziłam kilka lat temu ze starszym synem - Mateuszem, który zaprosił mnie do Nowej Zelandii, gdzie studiował. Moi synowie, już samodzielni mężczyźni, są także moimi przyjaciółmi. Jestem szczęśliwa, mogąc z nimi rozmawiać o wszystkim.

- Synowie są podobni do pani?
- Mam nadzieję, że są radośniejsi, że nie noszą w sobie smutku niezależnego od nich, jaki mi towarzyszy.

- Nie poszli w pani ślady...
- Na szczęście.

- Ciekawy jestem, czy słuchają pani piosenek?
- Jeżeli słuchają, to w tajemnicy przede mną. Kiedyś Franek słuchał Muńka Staszczyka i powiedział mi, że jestem prawie tak dobra jak on, tylko śpiewam trochę inaczej. Był to dla mnie największy komplement.

- Co mówią o nowej płycie?
- Myślę, że im się podoba, bo odnajdują w niej ważne tematy.

- Nie żałuje pani, że nie mieszkacie już razem?
- Nie, nigdy nie byłam zaborczą matką, która chce mieć dzieci tylko dla siebie. Jestem szczęśliwa, że dożyłam czasu, gdy oni poczuli się na tyle dorośli, że zapragnęli mieć swoje mieszkania, swoje życie.

- Wspomnijmy równie ważne dla pani osoby. Na początek Agnieszkę Osiecką.
- Wszyscy nas ze sobą kojarzą, a przecież Agnieszka miała wielu przyjaciół. Może dlatego, że zrobiłam dla niej koncert „Zielono mi" i „Rozmowy o zmierzchu i świcie", że obie byłyśmy urodzone 9 października, tylko ja 13 lat później. Może dlatego, że jesteśmy trochę podobne?

- A Krystyna Janda?
- Jest mi bardzo bliską osobą. Dużo razem pracowałyśmy. Ponieważ Krystyna cała składa się z pracy, bliżej może się przyjrzeć drugiej osobie tylko w pracy. Jeśli miałabym coś o niej powiedzieć, to najpierw, że jest pracowita, a dopiero potem, że genialna, mądra itd. Dawno mogłaby spocząć na laurach i odcinać kupony, ale praca wciąż jest dla niej najważniejsza.

- A Zuzanna Łapicka?
- Zuzanna jest moim promyczkiem, słońcem. Z natury bardzo pogodna. Ma w sobie coś takiego, że siedząc koło niej, czuje się dobrą energię. Jest jeszcze Magda Czapińska, poetka, autorka tekstów piosenek („Wsiąść do pociągu byle jakiego", „W moim magicznym domu", „Na dowolnie wybranym boku"), moja psychoterapeutka, którą Andrzej Poniedzielski nazwał psychoterapoetką.

- O właśnie, jest jeszcze Andrzej Poniedzielski...
- To mój duchowy brat. Mroczna osobowość z jasnym uśmiechem. Jesteśmy do siebie jakoś podobni, mamy podobny dystans do świata i typ poczucia humoru. Przede wszystkim na własny temat. Zrobiliśmy spektakl teatralny pod tytułem: „Chlip-Hop", który gramy w teatrze Ateneum. Już piąty rok! Są widzowie, którzy przychodzą na to po 15-20 razy, bo poprawia im samopoczucie. Mówią, że to kultowy spektakl. Od kilku lat piszemy także błoga dla Wirtualnej Polski.

- Nie możemy zapomnieć o Jeremim Przyborze.
- Ależ skąd, nie pozwoliłabym na to! Jeśli miałabym stopniować swoje przyjaźnie czy stopnie zażyłości, to przyjaźń z Jeremim Przyborą była dla mnie najważniejsza. Był dla mnie kimś nie do opowiedzenia bliskim i ważnym, a jednocześnie mistrzem. Wychował mnie od małego, bo pierwszy Kabaret Starszych Panów ukazał się, gdy miałam dziewięć lat. Chodziłam do sąsiadki, żeby go oglądać, bo nie mieliśmy w domu telewizora.

- Co ma pani wpisane w rubryce zawód?
- Pieśniarka, reżyser, scenarzystka, autorka tekstów piosenek.

- Najpełniej jednak wypowiada się pani jako pieśniarka?
- Gdy zaczęłam robić przedstawienia teatralne, poczułam, że jestem w swoim żywiole, że praca z aktorami, nad scenariuszem sprawia mi nieopisanie więcej radości niż stanie samotnie na scenie i wstydzenie się do nie^ przytomności, trema i śpiewanie piosenek. Na starość to się trochę zmieniło. Wyjście na scenę nie jest już dla mnie tak paraliżujące. Mam uczucie, że młodszym pokoleniom mam coś ważnego do przekazania. Czuję falę ciepła bijącą od publiczności, co jest bardzo ważne.

- Będą nowe piosenki, nowe płyty, nowe recitale?
- Nie wykluczam tego. Ale to, na co teraz czekam najbardziej, to zielone liście na drzewach. Wiosna śni mi się po nocach.

- Zastanawiam się, od czego w pani przypadku zależy to ciągle istnienie w zawodzie?
- Czuję się osobą potrzebną. Wśród wielbicieli mam kilkuletnie dzieci, które zasypiają przy moich kołysankach nagranych kiedyś z Grzegorzem Turnauem.

- Czyli, jeszcze długo będziemy się panią cieszyć.
- Chciałabym, ale to już nie ja o tym decyduję.


 

  Do spisu artykułów

____________________________________________

 

JEJ PORTRET
Ankieta
Źródło: Poradnik Domowy 2/2010

 

W poniedziałek rano…
często jest tak jak w inne dni tygodnia. Bo moja „niedziela” jest wtedy, kiedy nie występuję, nie nagrywam, nie piszę.

Na scenie...
ciągle mam wrażenie, że mam coś ważnego ludziom do powiedzenia.
Dlatego na nią jednak wychodzę…

Plotki na mój temat ...
często mnie ranią. Nie umiem się nimi nie przejmować.
I ciągle pracuję nad lepszym modelem pancerza obronnego.

Może to śmieszne, ale ...
nie dociera do mnie to, że mam 60 lat!

Nie lubię kobiet, które ...
są toksyczne. Wydzielają jad, udając anioły.
I nie usprawiedliwia ich to, że nie są szczęśliwe. Bo może dlatego nie są.

Wolałabym ...
być zdrowsza.

Nie umiałbym żyć ...
umiałabym żyć. To znaczy starałabym się umieć.

Gdy byłam dzieckiem...
bywałam w ciągu jednego dnia kilka razy szczęśliwa i nieszczęśliwa. Ta zmienność nastrojów została mi do dzisiaj. Ubolewam nad tym.

Mam słabość do ...
słońca.

Gotowanie ...
chyba już umiem, ale nie jest moją pasją.

Brakuje mi...
małych dzieci! Dużych zresztą też…

Nie umiem...
myśleć jak inżynierowie. Logicznie i technicznie.

Wielki świat...
już chyba nie ma czegoś takiego, od kiedy wynaleziono Internet.

Pieniądze...
mała rzecz a cieszy.

Ideałem mężczyzny jest dla mnie...
kilku mężczyzn. Ale ja lubię nie-ideały.

Jeśli chodzi o seks...
pytacie o to kobietę w moim wieku…?!Śmiały jest ten Poradnik Domowy.

Pragnę...
mieć wnuki.

Mam naturę...
osoby coraz bardziej samotnej. Jestem odludkiem, który lubi ludzi.

Po drugiej stronie lustra...
co rano widzę jakąś starszą panią i nie mogę się nadziwić, że to ja.
Coraz dziwniejsze te lustra.

Moi rodzice...
byli niewiele starsi ode mnie. I nieszczęśliwi. W dzieciństwie bardzo ich kochałam,
ale osobno.

Nigdy...
nie chciałabym się z Nimi na nic zamienić. Smutne to.

Wierzę...
że jest coś więcej niż nasze zmysły. Chyba wierzę w Boga.

Zawsze...
nie lubię tego słowa. A w młodości lubiłam. Potem to „zawsze” coraz krócej trwało.

Nie ma nic gorszego...
niż uczucie że się nie jest nikomu potrzebnym, niż czarne chmury w sercu i w głowie.
Niż dni bez słońca. I niż Lęk.

Moi przyjaciele...
rozjaśniają mi dni i pozwalają zapominać o Lęku. Mam nadzieję, że to jest wzajemne.

W trudnych chwilach...
chowam się przed światem.

Wstydzę się…
za ludzi, którzy wypisują straszne rzeczy na forach internetowych. Gdyby nie te fora, nie uwierzyłabym chyba, że w nas mogą drzemać aż takie obrzydliwości. I nie wszystko to można usprawiedliwić chorobą psychiczną. Na tych forach „Człowiek”- to nie brzmi dumnie. Rzuciłabym przeciw nim hasło: ”Fora ze dwora!”

Macierzyństwo...
to najcudowniejszy stan! Gdybym mogła cofnąć czas rodziłabym dziecko co dwa lata.

Kocham...
życie. Nad życie, jak pięknie napisał kiedyś Wojtek Młynarski.

Moja recepta na udany związek…
nie mam takiej recepty i nie wiem czy ona istnieje. Ale trzeba się chociaż lubić. Samo „kochać” nie wystarczy na długo, jeśli nie potrafimy się polubić.

Na zakręcie…
widać prostą drogę. Najczęściej. Tylko w trochę innym kierunku. Zakręt to sygnał zmiany, przygody, czasem konieczności. Nie zawsze sygnał nieszczęścia, chociaż bywa i tak.

Z sentymentem wspominam...
szczęśliwe dzieciństwo moich dzieci.

Kiedy jestem zmęczona...
ja już jestem przede wszystkim zmęczona. Łatwiej byłoby mi odpowiedzieć na pytanie: ”kiedy nie jestem zmęczona”.

Boje się...
o tyle rzeczy. O los najbliższych i najdalszych. O los naszej planety i naszego gatunku.
I innych gatunków. I drzew. W baniu się jestem niezła. Wyobraźnia szaleje.

Płaczę...
rzadko. Już nie umiem pomagać sobie łzami.

Chyba dojrzałam do...
o dziwo , do niczego nie dojrzałam.

Nie umiem odmówić sobie…
kupowania i czytania książek, chociaż coraz bardziej bolą mnie oczy od tego czytania.
Tu czuję starość.

Mam bzika na punkcie…
na wielu punktach mam bzika. Tropikalnego.

Zapach dzieciństwa…
chyba zapach czystości. Pasty do podłogi, ale nie tylko. Dwa razy do roku pomarańczy
i czekolady. Trudne pytanie.

Oczy tej małej…
piękna, cudowna piosenka Agnieszki i Zygmunta, którą mam szczęście śpiewać już ponad 20 lat. I wiem, że ważna dla dzisiejszych dwudziestolatków. Arcydzieło.

Wzruszam się…
za często .A tak bym czasem chciała się nie wzruszać przez czas jakiś.

Zakupy to dla mnie…
straszna strata czasu. Pobyt „w regałach”, jak mawia Zbyszek Zamachowski, to tracenie życia. Ale wiem także, że dla niektórych to jeden z sensów życia. Zapominamy, że niczego z tego co kupiliśmy nie zabierzemy ze sobą w zaświaty.

W mojej torebce…
tak jak w mojej głowie – jest bałagan. Kiedyś z tym walczyłam, teraz poddałam się.
Są większe nieszczęścia w życiu.

Uroda…
nie narzekam. Mogło być gorzej.

Mężczyzna, który mnie fascynuj …
Leonardo da Vinci.

Poczucie humoru ...
najcenniejszy dar. A nawet bezcenny .

O pachnącym groszku…
piękna piosenka , którą śpiewałam kiedyś z Andrzejem Nardellim. I ta piosenka i Andrzej stoją mi w oczach…jak łzy.

Myślę, że Bóg ...
jest o krok od załamania się. Nie ma łatwych wyborów.

Oddałbym dużo za...
to, żeby na całym świecie zapanował pokój. Żeby ludzie byli dla siebie dobrzy. To samo napisałam w wypracowaniu jako mała dziewczynka. Marzenie życia.

Do furii doprowadza mnie...
staram się tak izolować od świata, żeby nie był on w stanie doprowadzać mnie do furii…samoobrona organizmu.

Wolność to dla mnie...
stan naturalny. Jedyny do przyjęcia.

Życzyłabym sobie...
zdrowia. Sobie i wszystkim.

W trudnych momentach mówię sobie ...
że muszą minąć. Jak wszystko.

Mój autoportret...
gdybym wypełniała tę ankietę jutro albo za tydzień użyłabym może innych określeń ale myślałabym podobnie. Tak mi się wydaje.

Moja dewiza życiowa...
Starać się cieszyć byle czym i nie narzekać na Los i na głos…
(Na głos w sensie – głośno).

 

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________

 

WSZYSCY ŚPIEWAJĄ LEPIEJ ODE MNIE
Rozmawiała: Donata Subbotko
Źródło: Gazeta Wyborcza, wrzesień 2009




Połowę życia jestem w nastroju "nieprzysiadalnym". Ale trafiają się jeszcze takie dni, kiedy jestem "doludkiem". Lubię te dni. Bo lubię lubić ludzi. Rozmowa z Magdą Umer
Właśnie ukazał się album "Magda Umer", na który składa się książka wraz z trzema płytami DVD i jedną CD(wydawcą jest Agora). Płyty DVD to dwa koncerty: "Magda Umer w warszawskiej Polonii" (zorganizowany w 2009 r. z okazji 40-lecia jej pracy artystycznej) i "Mężczyźni Jej życia" (zarejestrowany w radiowej Trójce w 1995 r.) oraz film dokumentalny o piosenkarce "Magda" w reż. Grażyny Pieczuro (zrealizowany 1993 r.). Na CD znalazło się nagranie recitalu Magdy Umer z wspomnianego koncertu w Polonii, gdzie Umer zaśpiewała swoje największe przeboje, m.in. "Jeśli myślisz", "Już szumią kasztany", "O niebieskim, pachnącym groszku", "Oczy tej małej", "Jeszcze w zielone gramy", "Koncert jesienny na dwa świerszcze". Z kolei dokument "Magda" to filmowy, przeplatany archiwalnymi nagraniami portret Umer, z którego dowiadujemy się nieznanych szczegółów z życia artystki, widzianej oczyma jej przyjaciół, m.in. Jeremiego Przybory, Agnieszki Osieckiej, Krystyny Jandy czy Magdy Czapińskiej. W recitalu "Mężczyźni Jej życia" Umer występuje z panami, których podziwia i którzy wpłynęli na jej twórczość, na scenie pojawiają się m.in. Marek Grechuta, Wojciech Młynarski, Wojciech Mann, Andrzej Poniedzielski, Wiesław Michnikowski, Maciej Zembaty, Jacek Kleyff, Grzegorz Turnau i Zbigniew Zamachowski. Umer nie tylko o nich opowiada i z nimi śpiewa, ale po kolei dwudziestu mężczyznom wyznaje miłość.




Donata Subbotko: Daleko pani do feminizmu?
Magda Umer: Daleko. Chociaż nie wiem, czy do końca rozumiem, co to jest feminizm. Wydaje mi się, że kobiety bez mężczyzn, zbyt długo nieszczęśliwe w miłości, stają się zgorzkniałe i stają się feministkami. Mężczyzn obwiniają za całe zło świata. Ja zawsze mówię, że mężczyźni to moja ulubiona płeć. Tylko razem współistniejąc, jesteśmy interesujący. Kompletni.

Jest pani chyba jedyną polską piosenkarką, która twierdzi, że nie lubi śpiewać.

- Czasem lubię, ale tak prywatnie, dla znajomych. Trudno mi było się przełamać, zresztą mam to do dzisiaj - stoję na scenie i w połowie recitalu wpadam w panikę, bo uzmysławiam sobie, że na sali jest tylu ludzi, których w ogóle nie znam, a ja taka jakaś kompletnie obnażona.

Nieśmiałość?
- Nie wiem. Wydaje mi się, że jestem osobą odważną, ale czasem przed występem ogarnia mnie paniczny lęk. Nie przepadam za pobytem na scenie - z taką przypadłością trudno uprawiać ten zawód.

Wydaje się pani osobą otwartą.
- I bywam taka. Lubię ludzi, ale tak trochę z daleka. Chyba jestem odludkiem. Na szczęście trafiają się jeszcze takie dni, kiedy się do nich garnę - wtedy nazywam siebie "doludkiem". Lubię te dni. Bo lubię lubić ludzi.
Marcin Świetlicki napisał w wierszu: "Jestem dziś w nastroju nieprzysiadalnym". Ja w nastroju "nieprzysiadalnym" jestem połowę życia. Kiedyś mnie to męczyło, ale teraz już wytłumaczono mi, że nie jest to moją winą ani zaletą, tylko cechą osobistą.

Czego się pani boi?
- Nie wiem. Chyba wszystkiego. Z takim lękiem trudno jest walczyć. Sam się zjawia i zanika. Na szczęście są całe miesiące, kiedy jest dobrze i wtedy się normalnie żyje i pracuje. Jest taka piosenka Wojtka Młynarskiego "Mam złe lata i dobre dni". To także trochę i o mnie. Chociaż bywało tak, że miałam tylko złe dni, a dobre lata. Szczególnie ostatnio. Jest lepiej.

Czy te lęki bywają inspiracją do tego, co pani robi?

- Na pewno. Z tych słabości prywatnych bierze się coś w rodzaju mojej cichej siły na scenie. Kiedy śpiewam "Jeszcze w zielone gramy", to pocieszam i ludzi, i siebie. To mi pomaga.
Teraz jest okropny czas, nie mogę wytrzymać tego braku światła. Chciałabym raz spróbować wyjechać na pół roku - od listopada do kwietnia - do ciepłego kraju i zobaczyć, czy to nie minie.

Gdzie byłoby najlepiej żyć?
- Najlepiej jednak w Polsce, tylko żeby tu było 30 stopni ciepła i świeciło słońce. Cudownie jest w Indiach, Toskanii, Nowej Zelandii Mój syn Franek był w zeszłym roku na wyprawie dookoła świata i mówi, że gdyby musiał gdzieś wyjechać na stałe, to do Argentyny. Więc może tam mnie jeszcze zaniesie, żeby to sprawdzić.

A tymczasem gdzie znajduje pani ratunek?
- W kontakcie z przyrodą i sztuką. Pan Jerzy Wasowski powiedział kiedyś, że sztuka to jest to wszystko, bez czego można żyć - tylko że wtedy, moim zdaniem, życie nie ma większego sensu. Mój mąż mówi często, że sztuka to jest coś sztucznego - czym pomaga mi zachowywać dystans.
Mnie sztuka zawsze ratowała - nie tylko w sensie uprawiania tego zawodu, ale i słuchania, oglądania i przeżywania tego, co zrobili inni.

Co się pani teraz podoba?

- Muzyka Jana Sebastiana Bacha grana przez Ivo Pogorelicia. I dobre książki. I dobre filmy. Myślę, że jesteśmy światową potęgą w dziedzinie poezji - mamy Szymborską, Hartwig, Zagajewskiego, Różewicza. I wśród aktorów także mamy mistrzów świata.
Ostatnio jestem tak zajęta, że nie oglądam telewizji. Czasem, gdy na chwilę włączę ją w pokoju hotelowym, ogarnia mnie smutek. Smutne jest to, że powstają takie seriale, w których dobrzy aktorzy muszą gorzej grać, nieźli reżyserzy muszą głupiej reżyserować, operatorzy banalniej filmować tylko dlatego, aby wtopić się w formaty. Obniżamy poprzeczkę, zabijamy dobry gust. Są ludzie, którzy tłumaczą, że rozrywka ma służyć temu, żeby zapomnieć, a sztuka - żeby zapamiętać. O czym zapomnieć?!

Kiedyś sporo robiła pani w telewizji publicznej.
- Ale mnie wyrzucili. Pewien pan powiedział, że jestem źródłem pesymistycznego antysocjalizmu.


Trudno się z tym nie zgodzić.
- To było kiedyś. A dzisiaj też nie mogę tam nic robić. Ale nie narzekam. To, co robię, staje się coraz bardziej offowe. Okazuje się, że młodzi ludzie tego szukają. Może dlatego, że nie mają takich odpowiedników wśród rówieśników, bo młodym nie daje się szansy bycia sobą. Młody, zdolny artysta nie może właściwie być tym, kim jest czy kim chce zostać - tylko stać się tym, na kogo jest zapotrzebowanie.

Odchodzi pewna epoka? Pani jest, jak sama mówi, z pokolenia JP1, czyli Jeremiego Przybory, a teraz mamy pokolenie ślizgające się na łyżwach.
- Nadeszła epoka tańczenia na kruchym lodzie. Uważam, że resztkami sił ratujący honor kanał TVP Kultura powinien być dostępny w każdym domu - jako jeden z głównych. Ludzie zobaczyliby, że tam ktoś mówi innym językiem, obejrzeliby dobry film, posłuchali lepszej muzyki.
Kiedyś powstawały w telewizji rzeczy słabe technicznie, ale to, co się pokazywało, było niezwykłe. A teraz jest odwrotnie. Dla mnie to zagłada kultury. Czasem mam wrażenie, że komuś chodzi o to, żeby ten naród przestał myśleć.

Komu?
- No właśnie! Strasznie bym chciała tego kogoś zobaczyć. Tego, który mówi: No przecież muszę dać rozrywkę zmęczonym robotnikom po pracy, oni tego łakną. Błędne koło.

Chodzi pani na wybory?

- Tak, bo mąż i synowie Franek i Mateusz mówią, że to obywatelski obowiązek. Ale robię to niechętnie. Nie mogę słuchać tego, w jaki sposób kłócą się politycy i jaką polszczyzną się posługują. To nie na moje nerwy.

A coś panią bawi?

- Coraz mniej rzeczy. Mam wysoko ustawioną poprzeczkę. Miałam dziewięć lat, gdy po raz pierwszy zobaczyłam w telewizji Jeremiego Przyborę i Kabaret Starszych Panów, skończył się, gdy miałam 17 lat. To ukształtowało mój gust.

Kogo brakuje pani najbardziej z tych, których nie ma?
- Jeremiego i Agnieszki.

Na szczęście zostawili tyle wspaniałych rzeczy. Właśnie skończyłam nagrywać w studiu na audiobooka "Rozmowy w tańcu" Osieckiej.
- Nagram także "Przymknięte oko opaczności" Przybory. Gdy czytam, co napisali, przypominam sobie tamte lata, słyszę Ich głosy, intonację i jak gdyby znowu z nimi jestem.

Przybora mówił, że nigdy nie organizowała sobie pani kariery. Dobrze się to wszystko potoczyło?
- Dużo lepiej niż mogłam zamarzyć. Teraz dziewczynki od najmłodszych lat uczą się grać, znają nuty, ćwiczą głos, kończą szkoły muzyczne albo teatralne. Ja nie mam pojęcia o sposobach wydobywania głosu, nigdy niczego się nie uczyłam. Chyba wszyscy piosenkarze i piosenkarki śpiewają lepiej ode mnie, w sensie technicznym. I to, że ludzie chcą słuchać tego, co mam im do zanucenia, bo nawet nie zaśpiewania, jest czymś niezwykłym. Może dlatego, że ja zawsze myślę o tym, co chcę tymi piosenkami opowiedzieć, a nie, w jaki sposób? I może dlatego, że wiem o tym, że te piosenki są ważniejsze ode mnie?

 

 

  Do spisu artykułów


 


____________________________________________

 

SAMOTNICA Z POCZUCIEM HUMORU
Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska
Źródło: Gala  47/2009


Szacowna jubilatka. Właśnie skończyła 60 lat. W tym roku obchodzi też 40-lecie pracy artystycznej. Ciągle zwiewna, eteryczna, delikatna. Taka jak jej piosenki. Tyle że kiedyś nieszczęśliwa, depresyjna, dziś bardziej roześmiana, pogodniejsza. „Nigdy nie chciało mi się żyć aż tak, jak teraz. I nawet gdyby potem miało nic nie być, to warto było” – mówi.


GALA: Pierwszy raz widziałam Panią przed laty w gmachu polonistyki UW, a już wtedy cała Polska nuciła „Koncert jesienny na dwa świerszcze”. Uważam, że to potwornie niesprawiedliwe mieć taki talent i takie włosy.
MAGDA UMER: To żadna moja zasługa. Piękne włosy mieli moi rodzice. A ja byłam dzieckiem bardzo młodziutkich ludzi, bardzo przystojnych na dodatek. Jestem dzieckiem dzieci, zawsze mówię, i jestem mamie bardzo wdzięczna, że mnie urodziła, mimo że była dopiero w XI klasie. Miała 19 lat, tata 21. Bardzo szybko stali się dorośli.


GALA: Uwielbiałam „Koncert jesienny na dwa świerszcze”. To jakiś inny sposób śpiewania, nowa formuła.
MAGDA UMER: Ale ja nie miałam pojęcia, że nowa! Śpiewałam sobie cicho, lekko i delikatnie, bo zdawało mi się, że tak głos ładniej brzmi. Wolałam tak, a nie mocno i głośno, chociaż potrafiłam. Bo jak śpiewałam w szkolnym chórze, profesor Marczak bez przerwy przenosił mnie do innego głosu, gdyż z każdego się wybijałam. „Koncert…” do dziś jest grany.

GALA: Złośliwiec powiedziałby: tantiemy płyną. Jak się trafia na taką złotonośną żyłę?
MAGDA UMER: Przypadkiem. Przypadek jest głównym bohaterem niejednego życia, nie tylko mojego. Ale od początku miałam wielkie szczęście do autorów. Autorzy: Andrzej Woyciechowski, który studiował romanistykę, i Krzysiek Knittel słyszeli, jak na szkolnych akademiach w liceum śpiewałam ballady Okudżawy, i zgłosili się do mnie. Obaj byli moimi starszymi szkolnymi kolegami i napisali mi od razu piękne piosenki: „Twoje włosy”, „Przepraszam za słońce, przepraszam za deszcz”, „Jeśli myślisz, że ja cię nie kocham, to się mylisz”. I okazało się, że te właśnie piosenki moich szkolnych kolegów są ponadczasowe – śpiewam je już 40 lat. I do dzisiaj lubią je bardzo młodzi ludzie. A potem, jak już miałam szansę śpiewania piosenek Osieckiej, Przybory czy Młynarskiego, lepiej być nie mogło.

GALA: Głos, jak włosy, też po rodzicach?
MAGDA UMER: Tak! Tata mój nie znał nut, ale miał słuch absolutny. Grał na każdym instrumencie, który mu wpadł w ręce! Z zawodu był prawnikiem, uczył młodych prawników prawa celnego.

GALA: Ma Pani dwóch synów z dwóch różnych związków.
MAGDA UMER: Mateusz jest dzieckiem miłości. Ja i jego ojciec bardzo się kochaliśmy w szkole średniej, ale potem już razem żyć się nie dało. Podczas któregoś nieudanego powrotu do siebie poczęliśmy bardzo udanego syna. I oboje doszliśmy do wniosku, że jeśli dziecko ma być świadkiem codziennej szarpaniny dwojga kłócących się i walczących nie wiadomo o co, poranionych ludzi, lepiej, żeby miało osobno miłość w domu ojca i osobno – w domu mamy. I miało! Nasz syn zawsze był i jest kochany przez nas oboje! Mateusz zna trzy języki i jest tłumaczem. A Franek był na wyprawie dookoła świata, kończy socjologię. Obaj mają tyle innych nadzwyczajnych cech i zalet! Myślę, że to, co najbardziej mi się w życiu udało, to moi synowie.

GALA: Urodzeni humaniści, jak mama?
MAGDA UMER: Ja mam dług wdzięczności tylko wobec jednej półkuli mózgowej. Na drugą często narzekam. A oni mają obie w porządku: jedna – humanistyczna, druga – nauki ścisłe i racjonalizm w podejściu do życia, podejrzewam po ojcach. W młodości miałam skomplikowane życie uczuciowe; bywałam sama i nieszczęśliwa, ale dzieci dawały mi ogromną siłę i poczucie sensu. Bo moje miłości pojawiały się i znikały, a miłością, która się pojawiła i nigdy nie znikła, są moje dzieci.

GALA: Mateusz uczynił mamę babcią?

MAGDA UMER: Jeszcze nie! Chociaż ma cudną żonę Basię. Ale wszystko przed nami. Tyle tylko, że to nieprzyzwoite, żebym ja, kobieta 60-letnia, nie była jeszcze babcią. Wszystkie moje koleżanki, w tym te dużo młodsze, już są, a ja?... Rzucam się na każde malutkie dziecko i nie chcę wypuścić go z objęć.

GALA: Synów się chowa dla innych kobiet – mawia się czasem.
MAGDA UMER: I słusznie się mawia, bo przede wszystkim dla nich. Nie znoszę zaborczych i egoistycznych matek. Ale my jesteśmy nadzwyczajnie sobie bliskimi ludźmi i to uważam za swoje największe szczęście. Myślę, że oni mnie lubią przede wszystkim jako człowieka, choć jako mamę trochę też. Bo jeśli w czymś w życiu byłam naprawdę dobra, to w byciu mamą. Akurat w tej kwestii nigdy nie będę miała sobie nic do wyrzucenia. Wielkie szczęście.

GALA: Widzę materiał na zwariowaną babcie i nowe piosenki. Pomówmy o przyjaźni, bo w tym Magda Umer tez jest naprawdę dobra. Co jest jej istotą?
MAGDA UMER: Wystrzegam się definicji, bo – wobec względności wszystkiego – są niebezpieczne. Dlatego tak kocham powiedzenie Andrzeja Poniedzielskiego: „Jedynie ważny klucz w jedynie słusznej sprawie tworzą żurawie”. Zawsze podkreślam, że przyjaźnie to najważniejsze, co w życiu mam, co mi się mogło przytrafi ć, największy mój skarb. Także moi synowie, gdy dorośli, stali się moimi przyjaciółmi. Agnieszka Osiecka spytana: „Co jest ważniejsze – miłość czy przyjaźń?”, odpowiedziała: „Miłość, która jest przyjaźnią”. Jestem odludkiem i niełatwo się ze mną zaprzyjaźnić. Mimo pozorów bycia towarzyską i otwartą, jestem straszną samotnicą i trudno znoszę kontakty z ludźmi. I na starość coraz bardziej. Nie mogę wytrzymać z człowiekiem, nawet jeśli go lubię, dłużej niż pół godziny. Aż się boję, co to będzie zaraz z nami…

GALA: Zaryzykuje. A z czego to się bierze?

MAGDA UMER: Z jakiejś choroby może? Jestem trochę dziwaczką i na starość odczuwam przemożną potrzebę bycia samą. Nadzwyczajnie bliskim człowiekiem była i jest dla mnie Agnieszka Osiecka. Bardzo mi jej brakuje. Ale chyba najtrudniej jest mi się pogodzić z odejściem Jeremiego Przybory. To było 25 lat nieprawdopodobnej przyjaźni, choć zaczęło się od współpracy przy telewizyjnych „Zwierzeniach przy fortepianie”. „Jesteś dla mnie nieodzownym towarzystwem” – mawiał często. To było bardzo wzajemne.

GALA: Mam w oczach scenę, gdy tak sobie siedzieliście w fotelach, gaworzyliście, a Jeremi Przybora – porównując wiek kobiety do miesiąca – Panią nazwał wrześniem.
MAGDA UMER: Bo skończyłam wtedy 50 lat i strasznie rozpaczałam. Jeremi mówił, że ta pięćdziesiątka to wiosna starości, 60 lat – lato starości, 70 – jesień starości, 80 – zima starości, a potem… Jeremi, który wtedy miał już „potem”, uznał, że to niedopuszczalny okres w życiu człowieka.

GALA: A kiedyś zapytany: „Co tam, mistrzu, w ojczyźnie?”, odpowiedział: „Za ojczyzna to ja juz nie nadążam”.

MAGDA UMER: Bo natłok zmian w życiu to tsunami. Nadciąga ono tak silne, że człowiek, który składa się w ponad 70 proc. z wody, nie jest w stanie tego ogarnąć, żeby nie wiem jak był mądry. Jego samoobroną jest wycofywanie, nie przyjmowanie do wiadomości większości wiadomości. Ja od lat nie oglądam telewizji, od lat nie mam pojęcia, co się dzieje, nie znam wielu nazwisk. To jest moja samoobrona, nie żałuję tego. Wolę żyć w świecie książek, wierszy i przyrody.

GALA: To pewnie, o zgrozo, nie wie Pani, co to afera CBA, nie odróżnia CBŚ od ABW?

MAGDA UMER: Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Specjalnie. Postanowiłam nie próbować za tym nadążać. Mam mało życia przed sobą, wolę je poświęcać na ważne sprawy. Jeżdżąc po Polsce, nocuję w hotelu i na chwilę włączam telewizor. Jestem tak przerażona poziomem rozrywki, że jeśli mamy coś zrobić dla młodszego pokolenia, to próbować proponować coś innego. To nasz obowiązek. Mój spektakl „Karaoke” poświęcony najpiękniejszym polskim piosenkom literackim transmitowała telewizja, ale że miał za małą oglądalność – tylko 1,8 mln widzów – spadł z anteny. Cytuję Poniedzielskiego: „Mówi się o oglądalności, słuchalności, ale o poczytalności jakoś nikt nie myśli”.

GALA: Jakim cudem przy tylu zajęciach ma Pani czas na przyjaźń?

MAGDA UMER: Myślałam, że po śmierci Jeremiego już nigdy nie spotkam kogoś, z kim się tak, nawet nie w pół zdania, a w pół spojrzenia mogłabym porozumiewać. Spotkałam Andrzeja Poniedzielskiego. Piekielnie inteligentnego, dowcipnego i bliskiego mi także dlatego, że lubi być przede wszystkim sam. Przyjaźń z Andrzejem to coś, co mi pan Bóg podarował na stare lata. Artur Andrus nazwał go „logo listopada”. Najbardziej lubię smutnych ludzi z poczuciem humoru.

GALA: „Czytać, uczyć się, właściwie wiecznie studiować i codziennie zdawać sobie sprawę z tego, jak wielu rzeczy jeszcze nie wiem. I mieć odwagę niczego nie wiedzieć na pewno. I jak najczęściej przebywać z mądrzejszymi od siebie” – radzi Pani w blogu.
MAGDA UMER: Ja tak uważam. Bo albo się człowiek uczy, albo ogląda telewizję. Wyjątek czynię dla kanału TVP Kultura. Jak go zamkną, to będzie straszne morderstwo na resztkach kultury w tym kraju. Trzeba jej bronić.

GALA: Nie nadąża Pani za ojczyzną...

MAGDA UMER: Nie nadążam, ale uważam, że lepiej robić w życiu coś niewielkiego, ale najlepiej jak można, i poświęcić temu życie albo chociaż ostatnią jego dekadę, niż ślizgać się po powierzchni zjawisk. Temu służy moje pisanie. Piszę przede wszystkim dla moich synów, a oni są moimi wiernymi czytelnikami. Surowymi recenzentami? To też, ale im się to podoba, niestety. Może trochę przesiąkli moim sposobem mówienia i mają podobny typ poczucia humoru?

GALA: Pani mąż Andrzej Przeradzki, ojciec Franka, nie jest zazdrosny o swojego imiennika Poniedzielskiego?

MAGDA UMER: Bardzo, bardzo. Bo też z książki „Jak trwoga, to do bloga” wynika, jak wielka jest nasza wirtualna zażyłość. Ale jest mądrze zazdrosny, poza tym bardzo go ceni i lubi. Kiedyś przez całe lata był tak zazdrosny o moją przyjaźń z Jeremim i ciągle robił nam na ten temat głupie dowcipy. Jeremi odpłacał mu tym samym. Gdy codziennie rano dzwonił do mnie o 9.15, a Andrzej przypadkiem odbierał telefon, zawsze mówił do niego: „A co ty tu jeszcze robisz, przecież to moja godzina. Ty jeszcze nie w pracy?”. Ale lubili się bardzo. Mam jeszcze jedno doświadczenie płynące z tak długiego życia – że być może nigdy nie chciało mi się żyć aż tak, jak teraz. Mimo najczarniejszych okresów w życiu, których nie brakowało, mimo całego pokręcenia i zawirowania, uważam, że życie jest cudem. I nawet gdyby potem miało nic nie być, to i tak warto było. Dlatego napisałam dla Maryli Rodowicz piosenkę „Jest cudnie”, a ona tak zatytułowała swoją płytę, teraz już złoto-bursztynowo-platynową. Ten tekst jest dla mnie bardzo ważny.

GALA: Brzmi jak życiowe credo.
MAGDA UMER: Może to jest moje credo, zawołanie. Bo ja późno odkryłam, że jest cudnie. Kiedyś myślałam, że jest beznadziejnie.
 

 

  Do spisu artykułów


 


____________________________________________

 

PRZYTULIĆ SIĘ DO PANA BOGA
Rozmawiał Patryk Grząbka
Źródło: Portal Ludzi Wartościowych, www.wartosci.org.pl, 2/02/2009


 


„Nic tak człowieka nie męczy/ jak życie bez poręczy“ – nikt takiego dwuwiersza nie napisał, a ponieważ okazał się mi niezbędny do tego pytania, musiałem wymyślić go samemu. A to dlatego, że Pani działalność artystyczna, dziennikarska i estradowa jest dla mnie jak poręcz, na którą zawsze można liczyć. Co jest nią dla Pani w świecie, który zapomniał, że oprócz zmian, człowiekowi do szczęścia równie potrzebny jest ich brak?

Swój wielki wiersz zatytułowany „Niektórzy lubią poezję“ Wisława Szymborska kończy zwrotką: „(...) tylko co to takiego poezja./ Niejedna chwiejna odpowiedź/ na to pytanie już padła./ A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego/ jak zbawiennej poręczy“.
Ja także lubię nie nazywać wszystkiego co czuję, nie zapinać niczego na ostatni guzik. Bardziej nawet lubię domyślać się, niż wiedzieć na pewno. Lubię mieć dużo miejsca na wyobraźnię.
Żyję w kokonie, w świecie, który sobie tkam, jak jedwabnik; z rónych książek, wierszy, piosenek, obrazów. To jest rodzaj nieprzyjmowania do wiadomości zmieniania się świata na gorsze. Możliwy dzięki temu, że istnieje - jakże inny od tego codziennego - świat sztuki, a także świat natury.

Andrzej Woyciechowski, Pani szkolny kolega, autor wykonywanej przez Panią piosenki „Już szumią kasztany“, powiedział: „Magda uważała, że śpiewanie nie może być poważnym sposobem na życie“. Jak więc wytłumaczyć to, że śpiewanie stało się tak ważną częścią Pani życia?
Nie mam pojęcia (śmiech). To jest jedyna szczera odpowiedź. Oczywiście lubiłam śpiewać piosenki jako dziecko i potem jako dziewczyna, natomiast do głowy mi nie przyszło, że to będzie mój zawód. Nawet gdy już śpiewałam w klubach studenckich, wydawało mi się, że to tylko zabawa i że kiedy skończę studia, podejmę normalną pracę i zacznę żyć jak dorosły człowiek. W wywiadach opowiadam prawdziwą historię o epidemii cholery, która miała miejsce podczas mojego pobytu we Włoszech i która spowodowała, że nie mogłam wrócić do Polski na rozpoczęcie roku szkolnego i zacząć uczyć w liceum Gottwalda, gdzie czekał na mnie etat. Jednak prawda jest i taka, że gdybym bardzo chciała pracować jako nauczycielka, to od następnego roku starałabym się o etat w innej szkole. Tymczasem zaczęłam pracować w telewizji - nie jako piosenkarka, ale jako młodszy redaktor - i wciągnął mnie ten świat i twórcze życie. Wtedy w telewizji, jako starszy redaktor pracowali na przykład Jeremi Przybora i Stefania Grodzieńska!

I do dziś, zamiast języka polskiego w liceum Gottwalda, uczy Pani wrażliwości i myślenia. I języka polskiego też...
Takie na starość mam wrażenie (śmiech), że w jakimś sensie nauczycielką jednak zostałam. Szczególnie odkąd prowadzę moją stronę internetową. Tylko klasa jest dużo większa!

Czy ma Pani za złe losowi tę drobną, choć znaczącą korektę w Pani planach?

Dzisiaj jestem bardzo wdzięczna losowi, ale w przeszłości były okresy, kiedy ten los przeklinałam. Moje życie potoczyło się za szybko, za intensywnie, za wiele się w nim działo. Zrobiło się za kolorowe jak na te kilka barw, które by mi zupełnie wystarczyły. Nie byłam psychicznie przygotowana, żeby nagle stać się wibrującym trybikiem w maszynie. Zawsze chciałam mieć dużo czasu, wolności i powolności. Niespieszenie się przywraca mi wewnętrzny spokój, koi moje nerwy, które nie zawsze są w najlepszym porządku. Były takie okresy, kiedy w ogóle przestawałam występować. Potrzebowałam ciszy i spokoju.

Wyznała Pani nawet, że z tego powodu, że stoi na scenie, czuje się nieszczęśliwa.
Tak było. Adam Hanuszkiewicz mówił, że rasowy aktor to jest człowiek, który czuje szczęście w nogach już tylko z tego powodu, że stoi na scenie! I jak ja miałam uprawiać ten zawód, czując dokładnie coś odwrotnego...
Moje nogi i cała reszta na scenie były nieszczęśliwe. Ale jednak stałam na niej przez lata, ponieważ jestem osobą odpowiedzialną. Jeżeli się już do czegoś zobowiążę, to się z tego wywiązuję. Chociaż wiem, że kiedy jakaś praca jest dla mnie mniej męcząca, to mogę więcej z siebie dać ludziom.

Jeremi Przybora powiedział kiedyś do Pani: „Niektórym się wydaje, że pani udaje kogoś innego, niż jest w rzeczywistości, bo nie mogą zrozumieć, że jest pani tak nienaturalnie naturalna“...
(śmiech) On uważał, że nikt nie uwierzy, że taka osoba istnieje na tym świecie.

Ta postawa kontrastuje z dzisiejszą tendencją, zgodnie z którą każdy chce być w oczach innych młodszy, ładniejszy i bogatszy niż jest naprawdę, a jedną z nielicznych imponująco rozwijających się sztuk jest sztuka udawania. Jak wyjaśnić ten fenomen naturalności, tak ujmująco uchwycony w piosence „Dla Ciebie jestem sobą“, że Pani dla innych jest sobą?
Po prostu nie jestem aktorką. Myślę, że gdybym się zmusiła, to bym tą aktorką była, ale się nie zmusiłam. Od dwóch lat występuję z Andrzejem Poniedzielskim w przedstawieniu „Chlip-hop“ i w jakimś sensie gram, że gram siebie. Tak jest we wszystkich przedstawieniach, które reżyseruję i w których uczestniczę z aktorami. Wymyślam sobie dla siebie rolę siebie. Rolę, która pozwala mi nie udawać, tylko być tym kimś, kim jestem w danym momencie swojego życia. To mi bardzo pomaga i w mówieniu tego, co myślę i w milczeniu o tym, o czym nie chcę mówić. Mimo, że kocham aktorów, wiele lat z nimi pracowałam i dużo im zawdzięczam, to nie mogłabym zostać aktorką, ponieważ mnie samej jest za dużo. Składam się z kilku skomplikowanych osób i gdybym jeszcze zagrała jakieś inne osoby, którymi nie jestem, mogłoby się to skończyć dłuższym pobytem w szpitalu.

Agnieszka Osiecka powiedziała: „Człowiek wkradając się do repertuaru Magdy konkuruje z Wisławą Szymborską, Haliną Poświatowską, Tadeuszem Kubiakiem, Bolesławem Leśmianem, Jeremim Przyborą. To wysokie progi, bo Magda w doborze piosenek jest bardzo wybredna“. Czy ta wybredność należy do szczególnie rozwiniętych cech w Pani charakterze i podejściu do życia?
Jeśli chodzi o to, czym mam się w życiu zająć, to myślę, że tak. Los dał mi to szczęście, że nie musiałam albo nie chciałam nigdy niczego robić dla chleba lub z konieczności. Zawsze miałam co jeść, gdzie spać, a nie czułam przymusu bycia na przykład osobą bogatą. Dlatego mogłam sobie na tę wybredność pozwolić. Natomiast Agnieszka między innymi dlatego tak uważała, że gdy byłam młodziutką dziewczyną, chciała dla mnie pisać piosenki, a ja odrzuciłam jej kilka tekstów.
Powiedziałam, że mi się nie podobają...

Myślę, że mogła być Pani pierwszą osobą, która tak powiedziała Agnieszce Osieckiej.

Może i pierwszą, i ostatnią. Ją to pewnie zabolało i zniechęciło na jakiś czas, ale może bardziej jeszcze zaszokowało, że ktoś jej tak powiedział. Myślę, że Agnieszka wyjęła wtedy z szuflady gorsze teksty, bo pomyślała, że nadadzą się w sam raz dla młodej dziewczyny. Po kilku latach, w 1977 roku, na szczęście napisała dla mnie piosenkę „Widzisz mały, jak to jest“. A co do wybredności, to uważam, że świat jest tak zaśmiecony cywilizacją - a sztuka również jest jej fragmentem – i jest wszędzie tyle dźwięków, obrazów, słów i takie ilości papieru już nagryzmolono różnymi literami, że nie ma sensu paplać bez przerwy i o wszystkim. Jeżeli już cokolwiek robić, to wtedy, kiedy jest to coś olśniewającego, odkrywczego lub po prostu pięknego czy mądrego, w dziedzinie sztuki, nauki, idei. Dlatego staram się milczeć, kiedy nie mam nic ważnego, dowcipnego czy pięknego do powiedzenia. I wtedy słucham, co mądrego mówią inni. Albo czytam.

Zawsze ujmuje mnie Pani postawa wobec dzieci – nie tylko swoich. Jest w niej, oprócz zachwytu, docenienie i zrozumienie wartości i ważności dziecka jako człowieka. Istotę tego najpiękniej uchwyciła Wisława Szymborska w wierszu „Może to wszystko“: „(...) Oto mała dziewczynka na wielkim ekranie/ przyszywa sobie guzik do rękawa./ (...) Ach cóż to za istotka/ z bijącym w środku serduszkiem!/ Jaka wdzięczna powaga/ w przewlekaniu nitki!/ Ktoś woła w uniesieniu:/ zawiadomić Szefa,/ niech przyjdzie i sam popatrzy!“. Czego Pani zdaniem uczą nas dzieci?
Dzieci uczą nas wszystkiego, co najlepsze. Oprócz tego, że uczą nas niezmierzonych pokładów cierpliwości, które trzeba i warto do nich mieć. Ta cierpliwość niezwykle się opłaca. Mnie było łatwo być dobrą matką, ponieważ miałam nietrudne dzieci. Bardzo szybko stały się moimi partnerami w rozmowach jako ludzie, a nie jako dzieci. Kiedy Franek miał sześć lat był dla mnie człowiekiem, z którym po prostu lubiłam sobie po południu porozmawiać. A znam ludzi, którzy kochają swoje dzieci, ale to jest bolesne uczucie, bo one są trudne, krnąbrne, niedobre, skomplikowane, zbyt zamknięte. Ja nie miałam takiego problemu. Przez całe życie dzieci do mnie lgnęły, nie tylko moje i także te starsze, czy będące ludźmi w pana wieku i to jest moim niebywałym szczęściem. Myślę, że tak jest dlatego, że traktuję je z ogromnym szacunkiem i wielką czułością. Uważam, że - jak powiedział Maksym Gorki - dla dzieci należy pisać tak samo jak dla dorosłych tylko lepiej. Trzeba je zawsze traktować jako nadzwyczajne zjawiska, które mają przed sobą więcej czasu niż my i dzięki temu mogą zobaczyć jeszcze więcej i zrozumieć jeszcze lepiej. A przy tym cieszą nasze starzejące się oczy swoimi młodymi oczami i nasze starzejące się dusze swoimi młodymi duszami. Uwielbiam dzieci w każdym wieku, bo czasami dzieckiem jest ktoś bardzo dorosły.

Na przykład ktoś, kto ma świadomość istnienia pewnej prawdy: bez dziecka w sobie niczego dobrego nie zrobię.
Ja mam w sobie cały czas właśnie nie dziewczynę, tylko dziewczynkę. Bardzo się z nią przyjaźnię. Jest ona we mnie tak żywa i silna, że to już mieści się na granicy patologii.

Powiedziała Pani o swojej postawie wobec Boga: „(...) Z nikim nie rozmawiam tak często jak właśnie z Nim, a jednocześnie bardzo często wątpię w Jego istnienie. Pragnę, aby Był, ale nie jestem osobą religijną.“

Moja mama uważała, że Boga nie ma, chociaż w dzieciństwie była bardzo religijna; potem powiedziano jej, że religia to opium dla ludu i ona w to uwierzyła. Natomiast tata mówił: mnie się wydaje, że Boga nie ma, ale uważam, że trzeba żyć tak jakby był. Dał mi w ten sposób podstawową wskazówkę, że sumienie cały czas towarzyszy człowiekowi. Ja to właściwie zawsze czułam, ale szczególne znaczenie miało to, że usłyszałam o tym od kogoś, kto był dla mnie Opoką. Z kolei Jeremi miał inną postawę. Mówił: jestem człowiekiem nie tylko niewierzącym, ale głęboko niewierzącym. Po śmierci jego żony Alicji, bardzo często odwiedzałam go w szpitalu, bo bez przerwy na coś chorował. Pamiętam, że kiedyś przyszedł do niego ksiądz. I Jeremi poprosił, żeby duchowny opuścił salę. Nie chciał mieć z nim nic wspólnego. A jako 86-letni mężczyzna wypowiedział w filmie biograficznym, który o nim nakręcono, nieprawdopodobne zdanie: „nie zależy mi na Bogu“.
Z kolei w filmie, który o nim ja zrobiłam wcześniej, mówił, że na niektórych spada łaska wiary, a na niektórych nie. W młodości miał nieszczęście spotkać dwóch głupich księży, którzy go kompletnie zniechęcili do Boga. Jego tata, choć był kalwinem, nie praktykował żadnej wiary. W domu, oprócz tradycji świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy, nie znalazł żadnych przykładów religijności. Jednym słowem nie wierzył i od najmłodszych lat miał na ten temat poważne wątpliwości. Natomiast jego postawę, to wszystko, co dał ludziom w swojej twórczości, a także to niebywałe zdanie, że nie zależy mu na Bogu, próbuję sobie tak wytłumaczyć:
Poeta Jeremi Przybora, znający wagę tego, co napisał, porusza przed obliczem Absolutu fundamentalną kwestię: Panie Boże, uważam, że Cię nie ma. Ale jeśli nie mam racji i Jesteś, to przeczytałeś wszystko co napisałem i wiesz jaki mam stosunek do ludzi i ich słabości, do przyrody, do miłości, do poczucia humoru, do ojczyzny, do polityki, do przemijania, do Wszystkiego. Proszę bardzo, to są moje teksty - MOJE ODROBIONE LEKCJE - a Ty powystawiaj mi oceny.
Często zdarza się tak, że najgoręcej niewierzący pod koniec życia jednak łakną wiary; mają potworny lęk przed upadkiem w tę czeluść. I kiedy rozmawiając z Jeremim w ostatnim tygodniu jego życia, mówiłam mu, że może tam spotka swoją ukochaną Alicję, usłyszałam od niego wstrząsające wyznanie: „Moim zdaniem jest tylko nicość. Zresztą wolałbym, żeby Tam nic nie było. Żeby już był tylko spokój.“
...Kiedyś tak pięknie powiedział, że życie jest pułapką. Jeżeli już się w nią wpadło, to jest tylko jeden sposób na zakończenie. Dodał, że jest bardzo wdzięczny losowi za urządzenie swojej pułapki. Umiał życiu dziękować. I wiedział, że ma za co być wdzięcznym.

Postawa godna Jego wierszy. Łatwiej być dobrym człowiekiem głęboko wierzącemu niż głęboko niewierzącemu.

Jestem pana zdania. Z Jeremim różni mnie to, że od wczesnego dzieciństwa, może z powodu choroby mojego brata, czułam wielką potrzebę istnienia Kogoś, kto widzi jak wygląda prawda. Ale mam poważne problemy z religią, czy raczej może z religiami. Niedawno uczestniczyłam w telewizyjnej dyskusji, w której była mowa o różnych bogach. Najtrudniejsze do przyjęcia w jakiejkolwiek religii jest dla mnie to, że nakazuje mi wiarę tylko w tego Boga, a w tamtego nie. Dlatego nie jestem osobą religijną, choć spadła na mnie łaska wiary. Wprawdzie jedna z moich przyjaciółek uważa, że to, że tak myślę, jest zwyczajną chorobą psychiczną, ale to trudno, widocznie jestem chora, razem z paroma milionami ludzi. Uwielbiam obserwować jak różne religie dają dobro i piękno, ale z przerażeniem patrzę, jak te same religie wywołują najstraszniejsze rzeczy, jakie mogą się między ludźmi zdarzyć. Jeżdżąc po Indiach fascynowałam się koegzystencją rozmaitych religii. Ludzie wierzący w zupełnie coś innego mieszkają obok siebie i wcale się nie mordują, tylko sobie pomagają, choćby w noszeniu wody. A mają trzysta tysięcy bogów, więc jest w czym wybierać. Nie rozumiem też niechęci do osób niewierzących. Cudowna w tej kwestii była postawa księdza Jana Twardowskiego. Mówił, że wierzącym jest sto razy łatwiej i powinni się modlić za tych, którym nie dana jest łaska wiary, a którzy mimo jej braku starają się swój pobyt na ziemi wypełnić jak najlepiej i być przyzwoitymi ludźmi. Tych, co szczują, plują, bluzgają i nienawidzą się tylko z tego powodu, że jeden wierzy w zielone, a drugi w niebieskie, trawi ciężka choroba. W naszym kraju najbardziej przerażające jest to, że wszyscy zaklinają się, że są wyznawcami Jana Pawła II, który cały czas mówił o ekumenizmie, o zrozumieniu innego człowieka i innej religii, ale nic z tej nauki nie pojmują. Są dwie metody walki z tą ignorancją: wyszydzanie i wyśmiewanie, a zatem pogłębianie wzajemnej wrogości oraz podejmowanie próby zrozumienia każdej osoby, jaką się spotka na swojej drodze. Ja przyjęłam tę drugą metodę, tyle, że już pod koniec mojego zmęczonego życia bardziej uciekam od ludzi toksycznych, ponieważ wiem, że nie damy sobie nawzajem nic, tylko będziemy się niszczyć. Natomiast tym, z którymi da się rozmawiać, staram się swoim postępowaniem uzmysłowić, że wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami, obojętnie czy w Chrystusie, Allachu, czy Buddzie. Tworzymy człowieczą rodzinę, ale w ostatnim wieku dajemy o sobie tak straszne świadectwo wobec innych, niżej usytuowanych zwierząt, że aż strach pomyśleć, czym to się może skończyć.

Jaką postawę wobec wiary i religii przyjęły Pani dzieci?

Wychowałam się w domu ateistycznym, ale chciałam, żeby moje dzieci poznały Boga i wiedziały o Mojżeszu, Trójcy, krzaku gorejącym, o tym wszystkim, o czym ja w młodości nie miałam pojęcia. Przez pewien czas i Mateusz i Franek nie wychodzili z kościoła i już myślałam, że zostaną księżmi, ale jak mieli 14 – 15 lat przestali do niego chodzić. Okazało się, że kościół im nie pomaga i nie jest im potrzebny, jako pośrednik między tym, co metafizyczne, a nimi.
Kiedy mój syn Franek wyruszał na wyprawę dookoła świata, chciałam mu dać krzyżyk z Jerozolimy, „na szczęście“, ale powiedział, żebym go sobie zatrzymała, bo jemu nie jest potrzebny. Franek znalazł się teraz w okresie wielkich zmagań światopoglądowych. Zmagań najtrudniejszych, bo z samym sobą. Chce zobaczyć jak wygląda świat, żeby go lepiej zrozumieć. Bardzo to szanuję. Pamiętam, jak kiedyś przyszedł do naszego domu ksiądz po kolędzie – akurat był u nas chłopczyk z Czarnobyla, którego po katastrofie w tamtejszej elektrowni atomowej wzięliśmy na dwa miesiące do siebie – i zaczął się o wszystko wypytywać. Wtedy wyszło na jaw, że u nas każdy nosił inne nazwisko, nikt nie miał ślubu, wszyscy mieli dzieci z poprzednich związków, po prostu jakaś paranoja. Ksiądz był niepocieszony i zapytał, czy Mateusz, mój starszy syn, chodzi do kościoła, więc odpowiedziałam, że właśnie przestał. I co pani o tym sądzi – drążył coraz bardziej zaniepokojony ksiądz, a ja odparłam, że należy zostawić Mateusza w spokoju, ponieważ sam musi zdecydować, jak postępować w kwestii swojej wiary. Ksiądz był już w bardzo poważnym szoku. Na moje szczęście spotkałam w życiu nie tylko takich księży dzielnicowych, ale też otwartych i tolerancyjnych, którzy pozwalają mi wierzyć, że jeszcze są duchowni traktujący swoje posłannictwo poważnie. I starają się ludziom pomagać, a nie jątrzyć. Ach, gdyby u nas było więcej księży takich jak Józef Tischner albo Jan Twardowski... rozmarzyłam się.

A gdyby okazało się, że Bóg jednak jest, to co by Mu Pani pragnęła powiedzieć?
Nie powiedziałabym nawet słowa, ponieważ bym uważała, że On wszystko wie. I tylko bym się do Niego przytuliła – och, jak ja bym się do Niego przytuliła... Myślę, że Bóg ma twarz Jeremiego Przybory albo mojego taty. Takie twarze mają najwspanialsi i najszlachetniejsi ludzie, a takimi dla mnie oni byli. I jakbym się do Boga tuliła, to tak bym płakała, aż do usmarkania. Jak mała dziewczynka... Jest taki wiersz Bolesława Leśmiana pod tytułem „Urszula Kochanowska“. Stanowi jak gdyby dalszy ciąg „Trenów“ Jana Kochanowskiego, który pisał: „Wielkieś mi uczyniła pustki w domu moim,/ Moja droga Orszulo, tym zniknienim swoim./ Pełno nas, a jakoby nikogo nie było:/ Jedną maluczką duszą tak wiele ubyło.“ Leśmian pisze, że Orszulka jest już w niebie i bardzo się cieszy, bo za chwilę mają przyjść jej rodzice. Zamiata izbę, szykuje się na spotkanie z nimi, i: „Już świt pierwszą roznietą złoci się po ścianie,/ Gdy właśnie słychać kroki i do drzwi pukanie.../ Więc zrywam się i biegnę! Wiatr po niebie dzwoni!/ Serce w piersi zamiera... Nie!... To - Bóg, nie oni!...“. I ona jest zmartwiona i nieszczęśliwa, bo to nie są rodzice, tylko Bóg! Wszystko zależy od tego, w jakim momencie Bóg – jeśli miałby się objawić – się objawi.

W rozmowie niedokończonych zdań, którą przeprowadziła z Panią Magda Czapińska, kończąc zdanie „Gdy miałam siedemnaście lat...“ powiedziała Pani: „...był rok 1966, a ja byłam szczęśliwą dziewczyną. Miałam już chłopaka i chodziłam do 10 klasy“. Co z tamtej osoby przetrwało w Pani do dziś, a czego w niej wtedy nie było, a dziś jest?
Z tamtej osoby została dziecinna, żeby nie powiedzieć zdziecinniała i naiwna ciekawość, dziwienie się wszystkiemu i wieczna chęć studiowania. Cały czas jestem studentką, która chce się dowiedzieć czegoś nowego. Mimo, że wie sporo, bo żyje na świecie wiele lat, przeczytała mnóstwo książek, przemyślała ogrom spraw. Zdążyła po ileś razy zapominać o tym, czego się dowiedziała i potem wracała do tego jakby na nowo. I porównywała, bo ta sama książka, którą przeczytała jako siedemnastoletnia dziewczyna, potem jako trzydziestoletnia kobieta, a potem jako pięćdziesięcioletnia, okazywała się trzema różnymi książkami. Tak samo było z filmami. Bardzo mnie ciekawi i zastanawia, jak ważne jest to, na jakim etapie drogi życiowej na co natrafiamy. Bóg sprawił, że w ważnych momentach swojego życia natrafiałam na wspaniałe rzeczy i na wspaniałych ludzi, którzy mnie ukształtowali. Zawdzięczam im to, kim jestem. Najpierw kształtowali mnie z oddali, jak Jeremi Przybora czy Agnieszka Osiecka, ponieważ znałam tylko ich twórczość i do głowy mi nie przyszło, że ich kiedykolwiek poznam. Potem miałam szczęście się z nimi zaprzyjaźnić i stali się dla mnie prawdziwymi ludźmi, z krwi i kości. Natomiast jeśli chodzi o to, czego we mnie nie było, a teraz jest, to są okresy mroku, kiedy jestem osobą przytłoczoną, przygnębioną, za smutną . Męczącą dla samej siebie. Tak bardzo zasnuwa mnie pajęczyna najstraszliwszych wspomnień, lęków. Nie mogę sobie wtedy ze sobą poradzić, uciekam od ludzi, od wszystkiego. Mój mały Franek mówił: teraz trzeba odejść od mamy, bo ma represję. Napisał kiedyś nawet wypracowanie w szkole podstawowej, że mama jest chora na „represję czy coś takiego“.
Tak to ze mną bywa i od jakiegoś czasu nie ukrywam tego. Mówię o tym po prostu dlatego, że chcę dodać sił innym ludziom, którzy mają ze sobą podobne problemy. Takich osób jest niezliczona liczba. Z tą chorobą trzeba walczyć. I można zwyciężyć!
O dziwo, mam teraz dobry czas w pracy zawodowej i to bardzo pomaga. Uwielbiam na przykład nasze przedstawienie „Chlip-hop“ i pracę z Andrzejem Poniedzielskim, który także jest trochę smutny, ale ma nadzwyczajne poczucie humoru. Do głowy by mi nie przyszło, że po śmierci Jeremiego natrafię na kogoś tak mi bliskiego. Andrzeja naprawdę mogę nazwać bratnią duszą. I uważam, że ta przyjaźń pod koniec życia, to jest dar od Pana Boga.

Powiedziała Pani o Kabarecie Starszych Panów, że „był tęsknotą do lepszego świata. Tam było wszystko: delikatność, humor, poezja. Wspominano w nim o potrzebie stworzenia Ministerstwa Poszerzania Wyobraźni“. Dziś Kabaret Starszych Panów również jest tęsknotą do lepszego świata. Podobnie jak wyreżyserowane przez Panią spektakle i przedstawienia. Tymczasem kultura popularna odchodzi od tego lepszego świata: delikatność jest wypierana przez wulgarność, humor przez rumor, a poezja przez komercyjną prozę życia. Dokąd Pani zdaniem to zmierza i jak Pani odnajduje się w takiej rzeczywistości?
Okropnie się w niej czuję i mam ochotę z nią walczyć, ale będąc pozbawioną skrzydła nienawiści, staram się to czynić pośrednimi metodami. Uważam, że jeśli ktoś zabłąka się przypadkowo na naszym przedstawieniu, wyniesie z tego dużo więcej, niż gdybym miała gdzieś grzmieć, że jest coraz gorzej. Telewizora raczej nie włączam, ale jak czasem włączę, to mnie tak denerwuje, że nie wiem co robić. Na szczęście jest kilka cyfrowych kanałów, które ratują sytuację. I lubię TVP Kultura. Najgorsze jest to, że następne pokolenia są wychowywane na tych głupotach i bezguściu. Wyrządza się im krzywdę. Są to nieodwracalne zmiany, bo ci ludzie nigdy nie będą potrafili się skupić, ani nawet pomyśleć o czymś bardziej skomplikowanym. Będą mieli coraz niższy pułap wrażliwości, świadomości i wszystkiego, co ważne. Tak jest, ponieważ tym rządzi pieniądz, oglądalność, słuchalność. Próbowaliśmy przenieść na antenę telewizyjną przedstawienie „Karaoke w teatrze“, które z Andrzejem Poniedzielskim i Wojciechem Borkowskim prezentujemy w Teatrze Polonia już dwa lata. Program nosił tytuł „Śpiewać - jak to łatwo powiedzieć“. Miał kilka emisji i powiedziano nam, że każdy odcinek obejrzało milion dwieście tysięcy telewidzów. Z wrażenia złapaliśmy się za głowę, ale usłyszeliśmy, że to jest za mało, żeby im się opłacało...

...Ale ten program był przecież w telewizji publicznej, która ma misję. Widocznie w kapitalizmie misja też musi się opłacać...

Niestety. Aż człowieka ponosi, bo program „Śpiewać - jak to łatwo powiedzieć“ jest lekki, łatwy i przyjemny, z tą tylko różnicą, że ludzie mają okazję w nim usłyszeć jak ktoś lepiej mówi po polsku, czy kulturalniej się zachowuje. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, tylko odrobinę się to różni od tych programów, co mają pięć milionów oglądalności. Niestety, dopiero jeśli coś ma taką widownię, to chcą to w telewizji pokazywać. Dlatego gdyby nie istniał kanał TVP Kultura, to praktycznie nie byłoby nic wartościowego do oglądania.

Dzisiejsi piękni dwudziestoletni przestali się buntować i z łatwością dali się uwieść systemowi kapitalistycznemu, w którym sztuka jest wyłącznie biznesem, a jak nim nie jest, to znaczy, że wkrótce na pewno nim będzie. Obecni szpetni czterdziestoletni są nierzadko jak rozdarte drzewo – między tym, że przed 1989 rokiem sztuka była po prostu sztuką, a tym, że teraz jest przemysłem artystyczno - rozrywkowym, a często pseudoartystyczno nazbyt rozrywkowym. Przed nową rzeczywistością hiperkonsumpcji i życia na pokaz chronią nas już tylko świetni sześćdziesięcioletni, którzy nadal tworzą wartości, uczą myślenia i wrażliwości...
...Ale my niedługo umrzemy. Dlatego to ktoś dwudziestoletni musi zrobić coś takiego, żeby to wszystko odwrócić.

Oby tacy ludzie znaleźli się jak najprędzej, bo w przeciwnym razie jedynym pocieszeniem są słowa Andrzeja Poniedzielskiego: „Jakie to szczęście, że musimy umrzeć“.

Szczęście i nieszczęście, bo żal patrzeć na to, co się będzie działo z młodymi ludźmi. Z drugiej strony myślę, że jeszcze nie wszystko stracone, skoro są takie osoby jak pan, jak moje dzieci, czy dzieci naszych znajomych. Czyli ci, którzy mają w sobie wrażliwość i ciekawość, zdolność do dziwienia się i stawiania ważnych pytań, którzy coś robią przeciwko takiemu głupiejacemu światu, dostrzegają w życiu o wiele więcej niż tylko sprawy materialne. Ci ludzie pragną czegoś innego, a najlepszym tego dowodem jest to, że chcą nas – tych prawie sześćdziesięcioletnich - słuchać. To znaczy, że czują, że to, co mówimy jest im potrzebne. A dlaczego nie darzą zaufaniem i nie słuchają z uwagą trzydziestoletnich? Bo trzydziestoletni wychowali się już na czymś innym, na komercji i plastiku. Nie ma wśród nich autorytetów. Dlatego się słucha Władysława Bartoszewskiego, Leszka Kołakowskiego, czyta Szymborską, Hartwig i Różewicza, dlatego się łowi gdzie ktoś powie jedno mądre zdanie.

A to już są wieczni osiemdziesięcioletni.
Tak, Jeremi miał przecież 88 lat i był czczony i wielbiony. Chodziłam z nim na spacery po ogrodzie botanicznym przy Łazienkach i na jego widok ludziom rozjaśniały się twarze. Za to wszystko, co on im dał, alejki ogrodu botanicznego wypełniały się nie dającym się opisać oceanem miłości, jaką mijani przez nas ludzie darzyli Jeremiego.

W poprzednim ustroju przedsięwzięcia artystyczne borykały się z cenzorem, który był cenzorem. W obecnym ustroju wszystkie przedsięwzięcia borykają się z cenzorem, którym jest księgowy bądź sponsor. Z tym, że cenzora reprezentującego władzę ludową można było przechytrzyć albo obłaskawić, zaś wobec cenzora reprezentującego władzę pieniądza jest się całkowicie bezsilnym i bezbronnym.
Też tak uważam, no ale nie będziemy przecież do nikogo strzelać...

A jak Pani się czuje w rzeczywistości, w której wolnorynkowa ekonomia uczyniła z pieniądza wszechmocne bóstwo mające nad ludźmi władzę absolutną?
Byłoby grzechem, gdybym narzekała na swój los, ponieważ mam gdzie spać i co jeść. Nie tylko nie mam problemów, żeby przeżyć do pierwszego, ale jeszcze mogę pomóc kilku osobom. Jestem więc w nadzwyczajnej sytuacji. Ale tylu ludzi, nie tylko młodych, znajduje się w dramatycznym położeniu, nie ma mieszkania, nie ma pieniędzy na jedzenie, na założenie rodziny, na utrzymanie swoich dzieci, na naukę, na studia, które za moich czasów były za darmo i nie ma w perspektywie pracy, którą w poprzednim ustroju miał właściwie każdy. Dlatego bardzo mi jest trudno im powiedzieć: olewajcie to wszystko, siedźcie w domu i czytajcie wiersze. Kiedyś powinnam napisać o tym w blogu do Andryou (do Andrzeja Poniedzielskiego – przyp. aut.), że kapitalizm jest okropnym ustrojem, a ponieważ taki socjalizm, jaki był u nas, też nie zdał egzaminu, to trzeba wymyślić nowy, trzeci ustrój. Taki, który pogodzi dobre elementy z socjalizmu i kapitalizmu i w którym stworzy się takie pole misji dla nauki, sztuki i kultury, które pozwoli wychować nam lepszy gatunek człowieka. Gatunek, który tak naprawdę wychował socjalizm dzięki swoim szczytnym, humanistycznym założeniom. Zaproponował w nich świat bez podziału na biednych i bogatych, bez bezrobocia, z godnym życiem dla wszystkich, z możliwością darmowego uczenia się. Wymyślenie „trzeciego“ ustroju będzie epokowym odkryciem, a człowiek, który to uczyni zasłuży na najwyższe uznanie. Gdybym była socjologiem czy politologiem poświęciłabym się bez reszty badaniom, co zrobić, żeby zastąpić kapitalizm innym demokratycznym ustrojem. Bo nie ma ważniejszej sprawy jak wymyślenie takich ram funkcjonowania społeczeństwa, które stworzą warunki do wychowania lepszych, mądrzejszych i szczęśliwszych ludzi.

„Życie – stary sposób na zbieranie zdziwień“ – pisze Andrzej Poniedzielski w wierszu „Życie“. Jakie z zebranych dotąd w swoim życiu zdziwień uważa Pani za najważniejsze?
Najbardziej bym się dziwiła, gdyby zdziwień zabrakło. We wszystkich wielkich wierszach, książkach, traktatach filozoficznych mówi się, że zdziwienie wraz z ciekawością, przejawiającą się w tym, że nie wiesz, jak jest i chcesz albo nie chcesz się tego dowiedzieć, jest czymś najbardziej interesującym. Bo jeżeli jest coś czarno na białym, to staje się to tak oczywiste, że nawet gdyby było ósmym cudem świata, przestaje fascynować. Dziwię się, że do tej pory tak mnie to wszystko interesuje. I ogromnie się cieszę, że w środku jestem młoda. Wydaje mi się, że obecnie chce mi się żyć nawet jeszcze bardziej niż w młodości. Bo dopiero teraz, po tym wszystkim co przeżyłam i przemyślałam, mam dużo do powiedzenia i do przekazania innym. I moją największą niezgodą jest to, że kiedy tyle we mnie się dzieje ciekawych rzeczy, którymi mogłabym i chciałabym się podzielić, mój organizm odmawia posłuszeństwa. Mam chory kręgosłup, co powoduje ból i nie pozwala mi zapomnieć, że się powoli rozsypuję. Jestem wielkim przeciwnikiem tego, że człowiek fizycznie się starzeje.

Jedno z moich ulubionych powiedzeń Woody’ego Allena - „Wieczność jest nudna. Zwłaszcza pod koniec“ - skojarzyło mi się z Pani słowami o tym, jak w filmie o Indiach widziała Pani dywany układane z kwiatów albo piasku: „Mogły istnieć chwilę, ale te chwile były piękne“. I co tu wybrać? Nieosiągalną i niewiadomą wieczność czy osiągalne chwile, które być może są najpiękniejszymi ze wszystkich, jakie w tej wieczności zaistniały i zaistnieją?

Te chwile. O tym przed śmiercią bez przerwy mówiła mi Agnieszka Osiecka. Ostatnie dwa lata prawie się nie rozstawałyśmy. Przygotowywałam o niej film i bardzo dużo rozmawiałyśmy. Zawsze powtarzała, że gdyby ją ktoś zapytał, co było w jej życiu najważniejsze, odpowiedziałaby, że cudowne chwile i dla tych chwil to było wszystko warte zachodu. A ja słuchałam tego bez specjalnego przekonania. To było piętnaście lat temu, a dziś uważam, że miała absolutną rację. Te momenty, te błyski – jak je pięknie nazwała Julia Hartwig – które sprawiają, że aż nie wiem co się ze mną dzieje, dają szczęście. Ono jest owocem doświadczania, doznawania, odczuwania tych wyjątkowych chwil. Chciałabym tylko nie zachorować zbyt szybko na Alzheimera czy Parkinsona, żeby pamiętać te chwile jak najdłużej. Niedawno umarła pani Justyna Kreczmarowa. Mówiono mi, że miała 90 lat, ale z powodu choroby już od dawna była w takim stanie nieświadomości, że nawet nie zauważyła śmierci swojej córki. Akurat w tym przypadku to dla niej błogosławieństwo, ale ja bym nigdy nie chciała być taką wegetującą rośliną. Kiedy mój organizm już całkowicie mnie zniszczy, to proszę zapisać, że wtedy prosiłabym o zastrzyk przeciwbólowy na najdłuższy sen.
 

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________

 


Rozmawiał Mirosław Kalinowski
Źródło: Głos Komorowa


Mirosław Kalinowski - Jest Pani osobowością świata poezji i muzyki. Jaki ma wpływ Pani osobowość na relacje, stosunek do ludzi mniej zaprzyjaźnionych? Czy patrzy Pani na nich bardziej wrażliwie czy może też z dystansem?
Mam niewielu przyjaciół, ale na ogół lubię ludzi. Tylko nie bardzo umiem z nimi przebywać , w sensie bezpośredniego kontaktu. Nie jestem osobą towarzyską . I chyba od młodych lat byłam typem samotnicy.

M. K. - Czy decyzja o wyborze miejsca zamieszkania była spowodowana czymś istotnym? Może zaważyła na tym przyroda a może środowisko ludzi wrażliwych i rozumiejących się nawzajem, mieszkających w pobliżu? Czy i jak mocno czuje się pani związana ze społecznością lokalną? I czym jest dla Pani dom?
Zaważyła przyroda! Urodziłam się w Warszawie i mieszkałam tam 46 lat! Ale najbardziej podobały mi się Łazienki i ogród Botaniczny… Zawsze marzyłam o życiu tam, gdzie jest więcej drzew i trawy niż betonu i żelaza.
Poza tym mój organizm nie toleruje hałasu. Do Pęcic Małych ”sprowadził nas” Piotruś Machalica; już trzynaście lat temu! Bardzo lubię Komorów .Tu robię zakupy, chodzę do lekarzy, przez lata odwoziłam Franka do szkoły. Nigdy nie spotkałam się tu z niemiłymi ludźmi! Nie czuję się jednak związana ze społecznością, tak jak nie czułam się z nią związana w Warszawie. Dużo bardziej byłam zawsze związana z drzewami, książkami niż z ludźmi. Jestem odludkiem, który lubi ludzi.

M. K. - Kabaret w klubie studenckim Stodoła - na pewno jest to ważnym etap w Pani życiu - czy przyczynił się do wyboru drogi zawodowej?
Chyba nie tylko kabaret „Stodoła” się do tego przyczynił. Reżyserzy telewizyjni-Krystyna i Michał Bogusławscy także odegrali ważną rolę. Czasami myślę , że droga mojego życia była zapisana w gwiazdach.

M. K. - Pani czynne życie artystyczne (pisząc czynne mam na myśli recitale poezji śpiewanej w których występowała Pani) przeszło w wymiar reżyserowania spektakli i widowisk. Cz jest to potrzeba wewnętrzna, czy może kolejny etap rozwoju twórczej osobowości?
Tak jakoś samo to wszystko wychodziło. Do dzisiaj łączę kilka zawodów. Śpiewam, gram, piszę scenariusze i teksty piosenek, reżyseruję spektakle itp. Ale najchętniej odpoczywam po pracy.

M. K. - Przyjaźnie i pamięć o nich - Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora?

To bardzo ważni dla mnie ludzie .Myślę nawet ,że bez nich nie dałabym sobie rady w pewnych niewesołych okresach mojego życia. O Agnieszce i Jeremim sporo napisałam, zrobiłam o nich filmy, programy telewizyjne, przeprowadziłam ważne wywiady. Zainteresowanych odsyłam na moją stronę internetową - www.magdaumer.pl .

M. K. - Skąd bierze się w pani twórczości smutek i zarazem poczucie humoru? Czy jest to założenie formalne, czy może wynika z to potrzeby zachowania równowagi duchowej?
Takiego współistnienia nie można sobie „założyć formalnie”. Myślę że taka się urodziłam. Poczucie humoru, także na własny temat, jest moim kapokiem; ostatnią deską ratunku.

M. K. - Czy czuje się Pani spełniona życiowo i artystycznie? Czy żałuje Pani jakiejś ważnej decyzji, podjętej w swoim życiu?
Chyba nie żałuję niczego…a może już pozapominałam o tych złych decyzjach…Czuję się osobą spełnioną. I obdarowaną przez Los. Wydaje mi się, że otrzymałam od życia dużo więcej , niż kiedykolwiek bym mogła sobie wymarzyć.

M. K. - Podobno uwielbia Pani poezję Bolesława Leśmiana. Czym jest dla Pani poezja? Bo jest ważna! Woli Pani ją tworzyć, czy też śpiewać?
Ja rzadko sama piszę. Zbyt wiele znam i wykonywałam rzeczy doskonałych literacko. Ale ostatnio napisałam dla Maryli piosenkę pod tytułem „Jest cudnie” i jeżeli mogę się do tego nieskromnie przyznać- jestem z niej dumna! A czym jest dla mnie poezja? Prawie wszystkim! Stworzyłam nawet (na swojej stronie internetowej) antologię swoich ulubionych wierszy-można tam zajrzeć w każdej chwili. Zapraszam serdecznie.

M. K. - Jaką rolę pełni w Pani życiu fotografia?
Nadzwyczajną. Zatrzymanie sekundy naszego czy czyjegoś życia na długo, wydaje mi się jednym z cudów i nadzwyczajnym osiągnięciem naszej cywilizacji. Mało rzeczy tak cieszy oczy i duszę, jak piękne zdjęcie.

M. K. – Jak Pani sądzi, dlaczego tak mała część naszego społeczeństwa chodzi do teatru i czyta książki?
Nie wiem; może jest już tak ogłupiona naszą telewizyjną rozrywką ,że nie jest w stanie skupić się na czymś bardziej finezyjnym, głębszym, mądrzejszym. Ale to chyba nie jest problem tylko naszego społeczeństwa. Świat, nasza globalna wioska, głupieje. Większość ludzi woli to, co łatwiejsze.

M. K. - Jak można zapobiec temu kulturalnemu marazmowi?
Chyba trzeba zacząć już od malutkich dzieci. Wychowywać nasze dzieci na mądrej literaturze i filmach. Wybierać im ciekawe rzeczy to przeczytania i obejrzenia ; może wtedy, jak dorosną, nie zadowolą się byle czym.

M. K. - Czy i gdzie pojechałaby Pani na wymarzone wakacje?
Marzeniem moim jest spędzać trzy miesiące wakacji w CIEPŁYM I JASNYM KRAJU. Nie daję sobie rady z zimą i brakiem światła.

M. K. – W imieniu własnym i Czytelników dziękuję Pani za rozmowę i życzę dalszych sukcesów.
BARDZO DZIĘKUJĘ I POZDRAWIAM SERDECZNIE MIESZKANCÓW KOMOROWA I OKOLIC.BYLE DO WIOSNY!

 

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________

 

MAGDA UMER O BURSZTYNIE
Rozmawiała Katarzyna Żelazek
Źródło: MTB  28/11/2007


Bursztyn to spokój i poczucie bezpieczeństwa.
Mogłaby mieszkać w bursztynowej komnacie. Kredens byłby z bursztynu. I krzesła oraz stół. Kielichy, szkatułka, obrazek z kawałków różnokolorowych bursztynów, jak z puzzli... Marzy o wielkim bursztynowym łożu z baldachimem. Ewentualnie baldachim mógłby nie być z bursztynu.
O bursztynie, który jest przedłużeniem jej natury, opowiada Magda Umer, piosenkarka, aktorka, scenarzystka i reżyser.


Katarzyna Żelazek: Czy pamięta Pani, kiedy po raz pierwszy zobaczyła morze?

MAGDA UMER: Myślę, że chodziłam wówczas do przedszkola, byłam w grupie starszaków, przyjechaliśmy z Warszawy do Gdyni na kolonie. Morze zachwyciło mnie do tego stopnia, że nie chciałam się z nim rozstawać. Do dziś czekam na spotkanie z Nim gdziekolwiek by ono nie było i żal mi je porzucać. Ale przynajmniej mam do czego tęsknić. Nad morzem czuję się lepiej, niż gdzie indziej. Ludzie mówią: jeziora są piękne, góry są piękne. To prawda, że są piękne ale dlaczego się nie ruszają? Bardzo mnie to denerwuje. Morze żyje dużo bardziej niż jeziora i góry.

KŻ: Nad morzem lepiej milczy się czy gada?

MU: Lubię spacerować, całe kilometry, mocząc stopy w wodzie. Lubię leżeć i czytać, mniej chętnie pływać. W czasie pływania nie widzę morza , tylko wodę i wodę, której się trochę boję. Jeśli gadać, to tylko z tym, z kim naprawdę chcę rozmawiać. A najczęściej chcę rozmawiać z morzem. Jest takie dyskretne! Jedno na co bym dziś już się nie odważyła, to spanie na plaży. A kiedyś było to moim marzeniem! Wszystko przez tsunami. Teraz będę się go bała do końca życia.

KŻ: Kiedy pierwszy raz wzięła Pani do ręki bursztyn?

MU: To ciekawe, bo nie pamiętam tego momentu. Pewnie na tych przedszkolnych koloniach. Doskonale jednak pamiętam Wicie, miejscowość między Ustką a Darłowem, w której przez dwadzieścia lat spędzaliśmy rodzinne wakacje. Moja mama wstawała o świcie i godzinami brodząc w wodzie, zbierała maleńkie bryłki. Miała ogromny dar wynajdywania ich w leżącym na brzegu dywanie glonów. Potem w domu zalewała te grudki bursztynu spirytusem i powstawała mikstura dobra na wszelkie bóle reumatyczne. Ciało natarte nią po kąpieli doznaje ożywczego uczucia. Pamiętam też zdziwienie z dzieciństwa - i do dziś trudno mi w to uwierzyć - że bursztyn powstał z żywicy przed milionami lat. Największe wrażenie zawsze robił na mnie bursztyn z muchami, komarami, liśćmi zamkniętymi w środku. To coś nieprawdopodobnego. W gdańskim Muzeum Bursztynu nie mogłam od inkluzji oderwać oczu. Bursztyn zastygając skracał życie komara albo liścia, ale za to dawał im swojego rodzaju wieczność. Nie wiem tylko czy ich to cieszyło?

KŻ: Dziś zbiera Pani jeszcze bursztyny spacerując nad morzem?

MU: Ze zbierania bursztynów nigdy się nie wyrasta. Idę brzegiem morza i myślę: jestem duża, niech bursztynów szukają dzieci. Wzrok jednak błądzi i domaga się spotkania z miodową bryłką. Ile wtedy radości!

KŻ: Ma Pani w swoich zbiorach bursztyn z inkluzją?

MU: Jeszcze się takiego nie dorobiłam. Zresztą bronię się przed nazywaniem bursztynów, które posiadam zbiorem czy kolekcją. Ja niczego nie kolekcjonuję, samo do mnie przychodzi. Lubię bursztyn w każdym kolorze. I miodowy, i ciemny jak mocna herbata. Ale najbardziej chyba jasny, prawie biały. Mam kilka sznurów korali, jakąś broszkę, dwie bardzo ważne bransoletki, które gubią koraliki, bursztynową różę, no i dwie większe bryły. Pierwszą kupiłam kilka lat temu w Indiach, drugą w ubiegłym roku w Gdańsku, obok fontanny Neptuna. Zobaczyłam ten bursztyn - mieszczący się na dłoni, w ciepłym, słomkowym kolorze, nie szlifowany, ale gładki, jakby wypłukany przez wodę - w gablocie galerii. Nie wiedziałam dlaczego ale wiedziałam, że muszę go mieć. Właściciele galerii odpowiedzieli krótko: nie jest na sprzedaż. Zobaczyli jednak moją wygłodniałą minę i ulegli. Bardzo jestem im wdzięczna, bo prawie się z nim nie rozstaję!

KŻ: Nie ma Pani dziś na sobie biżuterii z bursztynem.

Mam ten bursztyn przy sobie ale ukryty. To jest głęboko skrywane uczucie. Mam nadzieję że wzajemne…


MU: Już od młodości nie lubiłam biżuterii. Wolę ją oglądać, podziwiam tę, którą noszą inni, ale sama rzadko noszę. Czuję, że tylko bursztyn i perły są przedłużeniem mojej natury. Najlepiej nieobrobiony. Srebro odbiera bursztynowi duszę. Gdybym już musiała odejść z tego świata - a zwierzę się pani, że bardzo niechętnie - chciałabym, aby ten mój ukochany bursztyn dostał się komuś, komu byłby tak samo drogi i potrzebny. Mówiąc drogi nie mam oczywiście na myśli wartości materialnej.

KŻ: Czy wśród Pani przyjaciółek są wielbicielki bursztynów?

MU: Rzadko widuję u kogoś biżuterię z bursztynem. Może panie sądzą, że jest niemodny? A ciekawe, bo w każdym sklepie hotelowym w Polsce sprzedaje się wyroby z bursztynu. Turyści kupują. Amerykanki czy Niemki bursztynu się nie wstydzą. Zabursztyniają się od stóp do głów i są szczęśliwe. Mnie nie obchodzi czy bursztyn jest arystokratyczny, czy plebejski. Nie można się go wstydzić. Niech się wstydzą ci, którzy podążając ślepo za modą zabijają własną oryginalność. Ja kocham bursztyn i nic na to poradzić nie mogę.

KŻ: Co takiego jest w bursztynie? MU: Nie wiem, ale czuję, że coś bardzo ważnego. Jest w nim zaklęta moc milionów lat. To intuicja. Bursztyn daje mi spokój i poczucie bezpieczeństwa. Mogłabym mieszkać w bursztynowej komnacie. Kredens byłby z bursztynu. I krzesła oraz stół. Kielichy, talerze, szkatułka, obrazek z kawałków różnokolorowych bursztynów, jak z puzzli...lampka nocna, zakładka do książki. Okiennice… Marzę o wielkim bursztynowym łożu z baldachimem. No, może baldachim nie musiałby już być z bursztynu. A właściwie dlaczego nie? Mógłby. Taki cały z bursztynowych łez… Oczywiście mam na myśli łzy szczęścia… Lubię marzyć.
 

 

  Do spisu artykułów


 


____________________________________________

 

OLŚNIENIE
Wysłuchała Magda Rybak
Źródło: Zwierciadło, marzec 2007


Wierzę w Nadautora. Od wczesnego dzieciństwa miałam poczucie, że życie jest przez Nadkogoś obserwowane. Ilekroć powiedziałam lub zrobiłam coś źle, czułam się winna… Wobec Kogo?
Mimo wychowania w komunistycznym żłobku, przedszkolu, szkole i kraju- żyłam ze świadomością, że nawet jeżeli nikt nie widzi i nie słyszy, to Ktoś widzi i Ktoś słyszy. A nawet jeżeli by się okazało (jak sugerowali wychowawcy), że Nikogo nie ma , to pozostawało wszechobecne Sumienie.
I z jednej strony miałam poczucie, że świat kręci się wokół moich problemów, a z drugiej strony czułam się ziarenkiem Piasku Wszechświata…
Ten dualizm był we mnie zawsze. I zawsze była wdzięczność. Wobec Kogo?!
Każdego dnia dziękuję za to, że żyję. Że mogę wyjść rano do ogrodu i zobaczyć rosę na trawie. Że przylatują do mnie ptaki i przychodzą zwierzęta. Że mam drzewa i kawałek łąki.
Dziękuję nieustannie za moje życie. Za wszystkie cudowne chwile. Ich świadomość nazwałabym darem i olśnieniem. Świadomość, że ja jestem TU, na tym świecie. Ja – mała dziewczynka, która chodziła do szkoły i czytała elementarz.
Ja – starsza pani, za którą jest niezwykłe życie. Za to że spotkałam tylu ludzi i tyle miejsc
nie do zapomnienia. Dziękuję za cud życia. Za uśmiech małego dziecka. Odkąd moje dzieci dorosły, widzę ich uśmiech w każdym dziecięcym wózku.
Za to, że dane mi było obserwować wschody i zachody słońca. Za to, że ono ciągle jeszcze zachodzi i wschodzi…
Za możliwość zobaczenia cudu narodzin i cudu umierania i za to, że zobaczyłam wtedy to, co zobaczyłam.
Przy mnie przychodziła na świat moja chrzestna córeczka i umierał w moich ramionach mężczyzna mojego życia – tata. Dziecko rodziło się z okrzykiem przerażenia, lęku, natychmiastowej chęci powrotu do boskich wód, bezpiecznego miejsca, w jakim tkwiło przez ostatnie dziewięć miesięcy. A tata, 60-letni mężczyzna, po smutnym, tragicznym życiu, trzech latach przegranej walki z rakiem, bólu, upokorzeniu, jakie zgotowało mu własne ciało, chemiach, operacjach, najczarniejszych chwilach życia… nagle ODŻYŁ w godzinie śmierci. Widziałam, jak wszystkie mięśnie łagodniały a Jego twarz promieniała.
Zmarł z ulgą i najpiękniejszym uśmiechem na ustach. I ten widok, na szczęście, pozostanie ze mną do końca moich dni.
Paradoks Losu - dziecko zdawało się przechodzić przez piekło do naszego świata…a umierający stary człowiek, unoszony był gdzieś daleko, przez najpiękniejsze Anioły.
Olśnieniem nazwałabym także narodziny pięknych dźwięków, obrazów, fotografii, wierszy. Znalezienie odpowiednich słów dla wyrażenia swoich emocji. Na przykład Wisława Szymborska. Nie tylko poetka, lecz także filozof i mędrzec. Często w jednym Jej zdaniu odnajduję coś, o czym myślę pół życia. Czytam i dziękuję, że dane są mi te zdania-klucze, otwierające tyle pozamykanych drzwi.
Ksiądz Jan Twardowski napisał, że poezja nie jest mową racjonalną. Ale jest mową dużo bardziej znaczącą. Tłumaczy świat. Przekłada na nasz język rzeczy niezrozumiałe – a dla mnie dużo ważniejsze od fizyki, matematyki i chemii.
Ostatnio zachwycił mnie wiersz Andrzeja Poniedzielskiego:

„Płoną w nas zachodem wiecznym całe stada słońc
Śpią ławice gwiazd wygasłych, ciężkie chmury wron,
Dotknij nieba myślą senną, ale każdym z tchnień
-Tęsknij za kolejnym dniem…
(…)
Póki serce tak taktowne służy rytmu tłem,
-Tęsknij za kolejnym dniem”.


Ja tęsknię. I ta tęsknota to także OLŚNIENIE.


 

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________

 

...BO W NAS NADZIEJA...
Rozmawiała Karolina Korwin Piotrowska
Źródło: Sukces, grudzień 2005
 

Polskę zalała nowa moda. Na czytanie i słuchanie bajek. Jedną z jej sprawczyń jest MAGDA UMER. Postać niezwykła, cudowna, jak piosenki, które śpiewa. Oto intymna rozmowa o bajkowym prozacu moralnej poprawności, zniewolonych pokoleniach, potrzebie duchowości i nadziei, którą trzeba mieć do końca...

Sukces : Po co ludziom bajki?

Magda Umer : Są potrzebne do szczęścia.

S : Czyli bajka jest jak Prozac?

MU : To coś w rodzaju prozacu. Jestem wdzięczna młodym ludziom, którzy mi to zaproponowali. Do tej pory czytałam bajki tylko moim dzieciom, Weronice Olbrychskiej , Agatce Przeradzkiej, Jędrkowi i Adasiowi-czyli dzieciom Krysi Jandy …
Zawsze lubiłam to robić, ale poza wąskim gronem najbliższych nikt tego nie słyszał. Nie przygotowywałam się w domu do czytania tych bajek. Czytałam z marszu, bo sama chciałam dziwić się słowom, które czytam. Pierwsza reakcja jest najważniejsza.

S: To bajki stare jak świat, napisane nowym językiem. Ryzykowne… Byliśmy przyzwyczajeni do języka Braci Grimm, Andersena, a tu szok! Schemat ten sam, ale wykonanie nowe.
MU : Zachwyciło mnie to, że ludzie, którzy piszą ‘Na nowo” te bajki , pan Jarosław Mikołajewski i Grzegorz Kasdepke , interesują się również losem wilka czy okropnej żony rybaka. Wilka nikt nie morduje, tylko dzieci go sobie oglądają w zagrodzie. A żona rybaka idzie po rozum do głowy.

S: Czyli szansa na przetrwanie bajek oderwanych od archaiczności i rodzaj politycznej poprawności, bo kiedyś politycznie poprawne było wilka zabić, ale teraz wilk ląduje na terapii w zagrodzie.
MU : Tak , pokazać, że nie należy czynić zła i nienawidzić. Dam głowę, że ten wilk już nikogo nigdy nie skrzywdzi. Nie nazwałabym tego polityczną a bardziej moralną poprawnością… Bez nachalnej dydaktyki, z dowcipem, ciepłem. Ten, kto te bajki napisał, kocha nie tylko dziecko, które będzie je czytało, ale także jego rodziców, dziadków, nianie. Zakłada, że cały świat wart jest miłości. W czasie czytania tych bajek wiedziałam, że robię coś ważnego. Nie tylko dla najmłodszych. Bo one mądrze wychowują ludzi.

S: Wracamy do korzeni, bo bajka miała wychowywać?

MU: Oczywiście, że tak- poprzez morał. Bajka bez morału nie jest bajką.

S: Pierwsze reakcje po nagranych bajkach?

MU: Cudowne! Widzę to na stronie internetowej, ludzie są zachwyceni, jest pozytywne szaleństwo….Ulubienicą dzieci, ich mam i babć zostałam gdy nagrałam płytę z Grzesiem Turnauem „Kołysanki Utulanki”. Kiedyś szłam z Jeremim Przyborą po Łazienkach i podchodziły do mnie mamy z wózkami, mówiąc, że dzieci tego cały czas słuchają…i one też są zachwycone. Myślałam, że co najwyżej usłyszy to mała Bronka Zamachowska, której dam płytę, a okazało się, że to jest też ważne dla innych. Może to jest dowód na to, że ludzie w tym szalonym świecie potrzebują prostych, pięknych historii? Te bajki wyrastają z tradycji, z pewnego pnia kulturowego. Nic nie niszczą, są genialną kontynuacją pewnej myśli zaczętej kilkaset lat temu.

S: Kolejne pokolenia wychowane są na tobie - Magda Umer matką i babką Narodu… Zdajesz sobie sprawę z tego, że dzieci, które znają te bajki, bawią się Barbie, oglądają Atomówki?
MU : Nawet nie potrafię sobie Barbie wyobrazić…jestem z odległej epoki. Ja moim dzieciom, dziś dorosłym, czytałam bajki Brzechwy, Tuwima, Braci Grimm i Andersena.

S: Jakie są twoje najwcześniejsze wspomnienia związane z bajkami z dzieciństwa?
MU: Ja się w nich zaczytywałam. Mam ukochaną bajkę Andersena pt. „Mały Klaus, duży Klaus”. Uwielbiam też bajki Brzechwy. Bajki czytał mi tata, robił to nadzwyczajnie…
Potem zostałam mamą i z rozkoszą rzuciłam się na te książki, uświadamiając sobie, że nic się nie starzeje. Oprócz czytania bajek też je wymyślałam, co bywało trudne, bo trzeba było je odtwarzać co wieczora od nowa. Wymyślaliśmy postaci i historie. Mateusz miał Antyka i Maćkę, a Franek- Dendola… i jeszcze kogoś ważnego, ale zapomniałam ze starości…Opowieści o tych ulubieńcach trwały latami. Bajki uczą kreatywnego myślenia. Nie znoszą kłamstwa, więc ich wymyślanie musi być oparte na prawdzie. Każda nieszczerość w bajce wychodzi, bo od razu widać, że ktoś coś kombinuje, ale na szczęście, zgodnie z regułą bajki, ponosi klęskę.

S: Dziś wiara w to, że dobro zawsze zwycięża , jest naiwna…
MU: W momencie kiedy stracę naiwność, nie będę chciała żyć na tym świecie. To, co ludzie robią innym ludziom od lat, pomagając sobie po klęskach żywiołowych, a z drugiej strony, mordując siebie nawzajem , z imieniem Boga na ustach, jest straszne. Na to rodzajem lekarstwa może być bajka. Moje dzieciństwo mimo całej tragiczności związanej z chorobą mojego młodszego brata było szczęśliwe, ,bo wierzyłam w dobry świat, z bajek, piosenek, opowiadań. Bez tego nie ma życia, bo ostatnie, co można zabrać człowiekowi, żeby go zabić, to jest nadzieja. Kiedy dowiedziałam się, że jest akcja „Cała Polska czyta dzieciom”, myślałam, że to paranoja, bo ludzie czytają dzieciom, jak mnie czytano i jak ja czytałam swoim synom. Prawda jest straszna. Dowiedziałam się, jak wielu ludziom nikt nigdy nie czytał bajki, nikt przed snem nie pocałował i nie przytulił… To, że człowiek poświęca czas, miłość nowym istotom, które przychodzą na świat, decyduje o tym, jaki ten świat będzie później. Jest takie zdanie, że gdyby wszystkie dzieci były kochane, na świecie nie byłoby wojen. Święte słowa.

S: Dziś świat jest przewrócony do góry nogami. Dlatego że nas nie przytulano, wyrosło konsumpcje pokolenie?
MU: Wyrosło pokolenie, które zobaczyło, że od dzieciństwa ich rodzice rano gdzieś biegli. Potem przynosili im ubrania, zabawki, wyjeżdżali z nimi na superwakakcje… Nie mieli jednak najważniejszej rzeczy dla dzieci- czasu i cierpliwości, a ich dzieci nie poznały ciepła rodziców. To nie procentuje najlepiej.

S: Czy jesteśmy straconym pokoleniem?

MU: Nie, bo mam nadzieję, że ludzie wiedzą, że dziecko trzeba przytulić i porozmawiać z nim , a nie sadzać bezmyślnie przed głupawą telewizją. Gdybym nie miała wiary w to, że nie jest do końca beznadziejnie, nie chciałabym chyba żyć. Robię, co tylko mogę, aby pokolenia ogłupione przez debilną, zabitą przez kryterium oglądalności, telewizję nie ogłupiały do końca. Mam nadzieję, że dzięki takim inicjatywom, jak te bajki, młode pokolenie będzie dowcipniejsze, lepiej nastawione do świata, a swoich dzieci, jeśli je będzie miało, nie zapomni przytulić i pocałować.

S: Popularność tych bajek pokazuje, że wszystko już było. PO zachłyśnięciu się masowością popkultura zaczyna być niestrawna. Kariery robią ludzie z niszy, z założenia niekomercyjni. Nie ma ich w prasie kolorowej, ale przebijają się. To znak czasów- zachowujemy indywidualność wbrew nakazowi masowości?
MU: Nie udawajmy, że tego nie wiemy! Im mniej oglądalności, tym więcej kultowości. Ja zawsze chciałam jedynie „robić swoje”. I robiłam, ,ze wszystkimi tego konsekwencjami.

S: Pamiętam entuzjazm ludzi po twoim koncercie na festiwalu w Opolu, poświęconym Agnieszce Osieckiej. Co się stanie, kiedy teraz kryterium oglądalności zabierze im takie wrażenia? Takie koncerty?
MU: Ja od tego czasu niewiele w telewizji zrobiłam, bo „nie podchodzę pod oglądalność”. Ale dzieje się za to coś innego. Gdziekolwiek pojadę, przychodzi coraz więcej wygłodniałych ludzi. Ludzie tego potrzebują. Czyli kto ma rację? Ja mam coraz więcej publiczności.

S: Dzieci, które słuchają dziś bajki o rybaku i złotej rybce, kupią twoje płyty i pójdą na koncert…
MU: Jeśli będę jeszcze żyła… Spełnia się coś takiego, czego bym nie oczekiwała w najśmielszych snach- jestem potrzebna. Jesienią życia zbiera się owoce całego życia i ja je zbieram. Myślę, że przez publiczność jestem bardziej nagradzana za to, czego w życiu nie zrobiłam, czemu się nie poddałam, niż za to, co w sumie zrobiłam. Patrzę z nadzieją na twoje pokolenie, bo robicie teraz najlepsze z możliwych rzeczy w mediach, kulturze, sztuce, oby tylko wam dano jeszcze więcej możliwości.

S: Moje pokolenie patrzy z podziwem na twoje, jako na to, ,które w niewoli było wolniejsze mentalnie od mojego. Teraz jest wolność, ale wielu rzeczy nie robimy. Wy niby byliście zniewoleni i robiliście bo chcieliście…
MU: Dokładnie tak było. Nie zamieniłabym się na młodość z twoim ani z żadnym innym, młodszym pokoleniem. Kolejne pokolenia zatracają spontaniczny smak radości. Zarzucone niepotrzebnymi przedmiotami, nie umieją się już cieszyć z rzeczy malutkich, a moje bazowało na tym, bo zupełnie nie miało nic, oprócz siebie.

S: Czas jest nieubłagany… Jesteście dla nas jednak retro…
MU: Najpiękniejsze, co może spotkać człowieka to zostać autorytetem. W Polsce jest głód autorytetu. Widzę to na swojej stronie internetowej, gdzie młodziutkie osoby piszą do mnie o wszystkim. Cieszę się, że jestem im potrzebna.

S: Tym samym młodym ludziom, którzy żegnając papieża, wyszli na ulicę, do kościołów, bez względu na światopogląd…
MU: Co to był za szok dla mojego pokolenia, prawda? Oni nagle nie wstydzili się uczuć. Nikt nie spodziewał się, że jest tak ogromna potrzeba życia duchowego. Pani, która u mnie sprzątała przez lata, powtarzała :” Za czym ci ludzie tak gonią? Przecież do grobu człowiek nawet łyżeczki ze sobą nie weźmie”. Święte słowa. Po co nam to wszystko? Ja nie będąc pokoleniem JP II tylko pokoleniem JPI, czyli Jeremiego Przybory, bardzo lubiłam papieża jako człowieka. Pokazał, że najważniejsza jest miłość. Miłością zbawia się zło. To było oczywiste, ale zrobione w prosty sposób. Pokazywał, że dzielenie się sobą z drugim człowiekiem jest najważniejsze. I nie ma co tego przeliczać. A teraz przelicza się wszystko na słupki, na waluty…

S: Będąc jedną nogą w komunizmie, dla 20-latków jesteśmy jak ciotki rewolucji. Które pokolenie przyniesie nam nadzieję?
MU: To, które czyta bajki. Ono będzie miało jedną prababcię komunistkę, drugą z Solidarności, obie będzie kochać. Poda rękę ponad podziałami. Trzeba zasiać ziarno, dać czas, by wyrosło. Musi minąć czas.

S: A tego nie da się przyspieszyć?

MU: Ale można dać Bogu, losowi szansę. Jak w tym kawale, kiedy Żyd modli się do Boga o wygraną na loterii i Bóg wychyla się i woła z nieba : „Ty najpierw kup los!”. Trzeba kupić los i go wypełnić. Na razie kupujemy losy, wypełniamy je, jak kto potrafi, potem możemy mieć pretensje, czy wygraliśmy, czy nie.

S: Ale czy jest dla nas nadzieja?
MU: Nie zamykajmy żadnych drzwi, dajmy nadzieję, jak w tych mądrych bajkach…Cała nadzieja w pokoleniu twoim, twoich dzieci, wnuków… Nawet odchodząc na zawsze machając do ciebie ręką z daleka, będę myślała, że jest. Jest nadzieja…


 

 

  Do spisu artykułów


 

 

 


____________________________________________

 

Skąd pani czerpie radość życia?
pyta Alina Gutek
Źródło: Zwierciadło, lipiec 2004
 


„Skąd pani czerpie radość życia?”- pyta moja ulubiona pani Alina Gutek, czyli „Zwierciadło”

próba odpowiedzi:

To pytanie zadane w czasach, kiedy strach posłuchać jakichkolwiek codziennych wiadomości w radiu czy telewizji, uważam za wyrafinowaną przebiegłość, ale rozumiem że jakoś musimy się ratować i „Zwierciadło” chce nam w tym pomóc.

1.Z odwzajemnionej miłości do moich dzieci.

2.Z obserwowania natury. I fotografowania jej. To największy teatr świata. Ostatnio pochłania mnie obserwowanie uczucia pewnej pary, która postanowiła zamieszkać w moim ogrodzie. To kaczor i kaczka. Może będą z tego małe...

3.Z czepiania się pogodnych ludzi. Ludzi z tak zwaną ”dobrą energią”. Na przykład mojego męża .Czepiam się go już dwadzieścia lat.

4.Z uciekania od toksycznych ludzi. Ludzi , na których mam uczulenie.

5.Z uciekania w świat sztuki .Muzyka, Poezja , Film, Fotografia. Przede wszystkim.

6.Z marzeń o długich wakacjach w ciepłych i jasnych krajach, które dadzą mi siłę na życie w zimniejszym i ciemniejszym kraju .

7.Z przezwyciężania własnych słabości .Trudnej walki z nimi.

8.Z przyjaźni.

9.Z możliwości pomagania innym. Bycia potrzebnym.

10.Ze zmuszania się do ruchu (joga, pilates, spacery, jazda na rowerze)


Można by tak jeszcze wymieniać i wymieniać...
Ale o czymś ważnym jeszcze chciałabym napisać.

Ponieważ jestem już w takim wieku, że coraz częściej zaczynają odchodzić bardzo bliscy mi ludzie , nauczyłam się bardziej cieszyć z tego powodu, że spotkałam Ich na swojej drodze, niż martwić, że musieli odejść.

Agnieszka Osiecka mówiła mi często przed śmiercią, że najważniejsze w Jej życiu były tzw.: ”cudowne chwile”. Coraz bardziej Ją rozumiem . I żyję także wspomnieniami tych chwil. Miałam szczęście przeżyć ich niezliczoną ilość. I to , że umiem być za to wdzięczna Losowi czy Bogu-daje mi wielką radość życia. W najczarniejszych godzinach cieszę się , że żyłam.

I mam nadzieję , że to jeszcze chwilę potrwa.
 

Pęcice Małe 26 maja 2004r Magda Umer

 

 

  Do spisu artykułów

 

 

 

 


____________________________________________

 

Jak pani sobie radzi z chandrą?
Pyta Alina Gutek
Źródło: Zwierciadło, grudzień 2005
 

”Jak pani sobie radzi z chandrą?” - zadało mi pytanie „Zwierciadło”, specjalizujące się w zadawaniu niełatwych pytań... W dodatku zadało to pytanie w czasie, kiedy właśnie sobie z chandrą nie bardzo radzę, bo niebo za stalowe nade mną, za niskie ciśnienie we mnie...

Próbuję więc jako osoba doświadczona sporządzić coś w rodzaju prywatnej apteczki pierwszej pomocy.

1.Po pierwsze trzeba ustalić co to jest za rodzaj chandry, bo chandra chandrze nie równa.

2.Jeśli jest to tak zwana chandra sytuacyjna-najczęściej wywołały ją trzy przyczyny:

a) Los nam wyrządził krzywdę
b) Ktoś nam wyrządził krzywdę
c) My wyrządziliśmy komuś krzywdę

a) Jeśli mamy do czynienia z sytuacją a - trzeba po prostu, jak mawiał doświadczony Edward Stachura - „dać czasowi czas”. Jeśli on nie uleczy- nic nie uleczy. Nie pomoże ani motyka, jeśli rzecz dzieje się w słońcu ,ani drabina, jeśli towarzyszy jej księżyc . Z motyką na słońce i drabiną na księżyc próbował wyruszyć niejeden desperat i zawsze wracał „na tarczy”. Dobrze jest korzystać z doświadczeń innych, chociaż oczywiście są tacy, którzy uważają ,że najpierw należy wszystkiego doświadczyć samemu i nabijają sobie guzy. Ich prawo. Jedyne Co możemy zaproponować jako profilaktykę – to nie kusić Losu. Bo on i bez tego dopada... Niełatwy jest los Losu.

b)
- Jeśli wyrządził nam krzywdę ktoś, kogo i tak nie lubiliśmy, nie ceniliśmy i w ogóle działał nam na nerwy jak mało kto-próbujemy o tym jak najszybciej zapomnieć. Dla własnego dobra.
Niech ten ktoś nie ma żadnej radości z wyrządzonej nam przykrości. A my oczywiście możemy przez jakiś czas traktować go jak powietrze, to znaczy nie zauważać. Tylko tego typu osoby najczęściej nie zauważają tego ,że my ich nie zauważamy .Ale to drobiazg.

- Jeśli wyrządził nam krzywdę ktoś kogo lubiliśmy , albo nawet kochaliśmy- płaczemy, rwiemy włosy z głowy, przeklinamy, pijemy, palimy , nie śpimy, nie dajemy spać przyjaciołom, którym opowiadamy o naszym nieszczęściu... to musi potrwać .Jedynym ratunkiem dla nas jest albo przebaczyć albo zapomnieć tego kogoś . Ja wiem że łatwiej radzić a trudniej zapomnieć... Mścić się nie ma sensu, bo to często obraca się przeciwko nam.

c) Jeśli my wyrządziliśmy komuś krzywdę .Staramy się jak najszybciej przeprosić, udobruchać, wyjaśnić, zadośćuczynić .Nie wymigiwać się od odpowiedzialności za to co się stało, nie zwalać winy na innych, tylko spojrzeć prawdzie w oczy. Inaczej będzie to nas męczyło bardziej niż cokolwiek innego i nie da spokojnie żyć... Chyba że jesteśmy pozbawieni wrażliwości , ale tacy ludzie nie czytają „Zwierciadła”.

3. Jeśli jest to chandra „która przyczyny nie ma”- sprawa jest o wiele poważniejsza. Jest to tak zwana depresja, czyli, weltszmerc, czyli spleen, czyli melancholia. Lekarze powiedzą , że to choroba endogenna, ale nie bardzo was pocieszy znajomość tego uczonego określenia.
Ani to , że przed wami chorowało na nią wielu wybitnych poetów, malarzy , artystów , uczonych i w ogóle wszystkich którzy dokonali czegoś ważnego w życiu .Bo w czasach ciężkiej chandry wolelibyście niczego nie dokonać, nie należeć do żadnej grupy „wybranych”, byle móc wstać z łóżka z poczuciem sensu tej czynności , cieszyć się czymkolwiek , z radością witać każdy dzień swojego życia. ...
Jeśli taki mroczny stan trwa dłużej niż miesiąc-trzeba iść do mądrego , doświadczonego lekarza. A on zapisze na to pigułki.Za długo próbować sobie dawać radę bez nich – nie da rady. Jeżeli jest to prawdziwa depresja. Nie warto umierać tylko z tego powodu , że mamy kłopoty ze składem chemicznym swojego organizmu . W końcu jesteśmy dzielni i nie z takimi głupotami dawaliśmy sobie radę w życiu .Nie będzie serotonina pluła nam w twarz!



4.Chandra zimowa. Temat-rzeka. „Królestwo za światło!”- wzywają ratunku jej ofiary.
Na szczęście tu trochę więcej zależy od nas samych .Żeby nie dać się chandrze tego typu należy przede wszystkim:

a) wykorzystywać każdy promil światła i uśmiechać się do niego jak głupi do sera. Na siłę.
b) ruszać się , to znaczy walczyć z gnuśnością- spacery, joga ,gimnastyka , biegi , pływanie i inne głupoty.
c) nie odchudzać się! Bo brak efektów może nas wykończyć psychicznie. Odchudzać zaczniemy się wiosną!
d) czytać ulubione książki po raz drugi. Zawsze znajdziemy w nich coś nowego.
e) oglądać ulubione filmy po raz trzeci. Jak wyżej.
f) spotykać się z ludźmi , przy których jest jaśniej i prościej .Z innymi dopiero na wiosnę , jak nabierzemy sił.
g) wyjechać do ciepłych krajów, albo oglądać filmy o ciepłych krajach.
h) pójść na akupunkturę albo na masaż ma-uri.
i) codziennie w kalendarzu sprawdzać ile jeszcze dni do wiosny. I cieszyć się ,że wczoraj to wyglądało gorzej.
j) pojechać do tzw. Spa. na trzy dni. Na przykład do Nałęczowa. Po zabiegu w Basenie Białej Glinki- nic już nie będzie takie jak dawniej.
k) słuchać ulubionej muzyki. Oglądać ukochane obrazy.
l) kiedy nic nie pomaga -próbować tworzyć samemu . Ale to ostateczność. Można zacząć od odpowiedzi na pytanie: ”Jak sobie pani radzi z chandrą”.
 

Pozdrawiam serdecznie - Magda Umer


p.s. Dobrych parę lat temu Jeremi Przybora odpowiedział na to pytanie piosenką. Ale to dotyczy tylko pewnego typu Słowian... Przytoczę ten tekst w ramach walki z chandrą:


„Weltszmerc” - słowa Jeremi Przybora

Roztopiło ci się słonko nagle w plusze,
Choć powinno obiektywnie wszystko grać.
Transcendentny smutek kładzie się na duszę-
Coś dziwnego się zaczyna w tobie dziać.

W innych krajach nazywają to „weltszmercem”
I tabletki na to różne muszą brać.
A Słowianin z duszą jasną, rzewnym sercem,
Musi na to wziąć i komuś w mordę dać.
W mordę dać-
W mordę dać .
Musi komuś w mordę dać.

I dopieroż to okrutne są katusze,
Gdy dokoła taka pustka ,że psiamać!-
Tu się czuje :dać po mordzie komuś muszę,
A tu nie ma – a tu nie ma komu dać.
W mordę dać-
W mordę dać.
Nie ma komu w mordę dać.

To nie musi wcale być antagonista-
Taki facet na uboczu może stać.
Bezinteresowna chęć to jest i czysta-
Można nawet go przeprosić i mu dać.
W mordę dać-
W mordę dać.
Przeprosiwszy, w mordę dać”.


Jak widać- metod bez liku. Jest z czego wybierać
 

Pęcice Male, 15 grudnia 2005 roku.

 

 

  Do spisu artykułów



 


____________________________________________

 

ZBLIŻENIE: Magda Umer. Jest czy się śni
Napisał Jan Bończa Szabłowski

 


Kiedy polska piłka nożna odnosiła swe największe sukcesy, Jacek Gmoch, zaprosił do telewizji paru znajomych artystów, m.in. mnie - wspomina Adam Hanuszkiewicz. - Na rozpoczęcie programu czekałem w telewizyjnym bufecie. I w pewnym momencie oniemiałem. Za secesyjną szybą zobaczyłem autentyczną rusałkę. Miała ona takie piękne szare oczy, jak moja babcia i ślicznie śpiewała. Znajomi powiedzieli mi, że to Magda Umer. Pomyślałem sobie - to przecież idealna Rachela.

- Byłam dzieckiem bardzo kochanym przez wszystkich i być może dzięki temu mającym duże poczucie bezpieczeństwa - mówi Magda Umer. Chłonęłam wiedzę, byłam ciekawa świata i ludzi. Skąd się wzięła ucieczka w poezję? To jest chyba taka piękna choroba. Myślę, że byłam nią naznaczona od dziecka. Jest taki typ nadwrażliwców, którzy szukają odpowiedzi na różne dręczące ich pytania w muzyce, wierszach i ja do tej grupy należałam od samego początku. Mój tata miał duszę artysty. Pięknie śpiewał piosenki przedwojenne, grał na fortepianie i harmonii. Może coś mi przekazał? W szkole mówiłam wiersze na akademiach i śpiewałam ballady Okudżawy.

Pamiętam, że Magda miała wielkie powodzenie u chłopaków, z czego chyba zdawała sobie sprawę, ale była bardzo wybredna - wspominał przed laty swą młodszą koleżankę Andrzej Woyciechowski, późniejszy założyciel Radia Zet. - Obserwowaliśmy ją na akademiach, gdzie recytowała wiersze i śpiewała piosenki, głównie rosyjskie romanse. Wiedzieliśmy, że jest jakimś niebywałym zjawiskiem i potrafi skupić na sobie uwagę słuchacza. Bardzo chcieliśmy, by występowała w zakładanym przez nas kabarecie. Strasznie trudno jednak było namówić ją do występów. Magda bowiem powiedziała, że może zaśpiewać jedynie dla znajomych. Musieliśmy więc zastosować pewien podstęp. Powiedzieliśmy jej, że na występy będą przychodzić tylko nasi znajomi i jak pojawi się ktoś obcy, to po prostu nie zostanie wpuszczony. Podstęp się udał i tak Magda, która uważała, że śpiewanie nie może być poważnym sposobem na życie, rozpoczęła swą długoletnią, wspaniałą karierę pieśniarki.



W czasach studenckich Andrzej Woyciechowski napisał jej piosenkę, rozpoczynającą się od słów:

"Już szumią kasztany i pachnie już wiosną,
pamiętaj kochany, by jakąś radosną,
by jakąś radosną na wiosnę mieć minę
i wiosnę przywitać jak ładną dziewczynę".

Wkrótce owe "Kasztany" w wykonaniu Magdy Umer stały się wielkim przebojem, podobnie jak słynny "Koncert jesienny na dwa świerszcze". Magda zdobywała nagrody, gościła na FAMIE i zaproszona została do Opola, gdzie zaśpiewała piosenkę "O niebieskim, pachnącym groszku". Nagroda nie zmieniła jej postanowienia, by zostać nauczycielką.

- Śpiewanie i występowanie na scenie traktowałam jako ciekawy sposób spędzania życia z miłymi ludźmi. Najlepiej czułam się na FAMIE, gdzie śpiewałam dla publiczności studenckiej. Atmosfera tamtych występów była zupełnie niezwykła, czułam, że znajduję się w jakimś innym, lepszym świecie, tak różnym od otaczającej nas szarej rzeczywistości. Kiedy zaczęliśmy robić tzw. karierę, zorientowałam się, że za występy otrzymuję pieniądze, znacznie przekraczające przeciętną pensję nauczycielską. Mimo to nie zrezygnowałam z wcześniejszych planów i załatwiono mi etat polonistki w Liceum Gottwalda, które kiedyś kończyłam.

O tym, że nie została nauczycielką, zadecydował przypadek.

- Nagrodą, którą wyśpiewałam w Opolu była wycieczka do Włoch. Pod koniec pobytu okazało się, że panuje tam cholera. Wszyscy uczestnicy wycieczki musieli przejść dwutygodniową kwarantannę. Wróciłam więc dopiero w połowie września i dowiedziałam się, że mój etat w Gottwaldzie zajął ktoś inny. Dostałam wówczas pracę w telewizji, gdzie przygotowywałam programy poetyckie. Wtedy też miałam okazję poznać jednego z największych moich mistrzów Jeremiego Przyborę.


- Jeremi to moja wielka miłość od 9. roku życia, czyli od 1958 roku. Wtedy bowiem pojawił się pierwszy odcinek "Kabaretu Starszych Panów". "Kabaret" ten był tęsknotą do lepszego świata. Tam było wszystko: delikatność, humor, poezja. Wspominano w nim o potrzebie stworzenia Ministerstwa Poszerzania Wyobraźni. I muszę przyznać, że moją wyobraźnię niebywale on poszerzył. W TV wielokrotnie widywałam Jeremiego, który tam również pracował i długo nie miałam śmiałości do niego podejść. Traf chciał, że kiedyś wybiegając z bufetu wpadłam wprost na samego Mistrza. Wtedy Jeremi się do mnie uśmiechnął i to mnie ośmieliło.


- Magda Umer zaproponowała mi, bym wystąpił w jej programie i bez wahania przyjąłem zaproszenie. Zauważyłem wtedy, że ma ona zupełnie przezroczyste oczy. Lubię ten rodzaj oczu, bo można przez nie zajrzeć człowiekowi głęboko do duszy - uważa Jeremi Przybora. - Bardzo ważną cechą u Magdy jest poczucie humoru. Nie wyobrażam sobie, bym mógł przyjaźnić się z kimś, kto pozbawiony jest tej cechy i na serio bierze wszystko, co mówię. Magda zrobiła też rzecz niebywałą: ocaliła od zapomnienia piosenki z "Kabaretu Starszych Panów" i wykorzystując je w spektaklu "Zimy żal" spowodowała, ku mojemu osłupieniu, że po latach zaczęły być doskonale odbierane przez młode pokolenie. Sama jest bardzo poetycka, nie tylko przez niesłychane ilości poezji, które wchłania, a jednocześnie wie, czego chce. Bardzo krytycznie ustosunkowuje się do swoich pomysłów, ale jeśli już uwierzy, że coś jest warte zachodu, to wtedy jest niebywale konsekwentna. Wierzę w jej gust i bardzo liczę się z jej zdaniem.

- Pamiętam jak kiedyś przed nagraniem Jeremi Przybora mnie reżyserował, chciał, bym stała się dla widzów lepiej ułożoną pannicą, a próbując zgłębić przyczynę irytacji, jaką niekiedy wzbudzałam swym sposobem bycia na wizji powiedział: "Niektórym się wydaje, że pani udaje kogoś innego, niż jest w rzeczywistości, bo nie mogą zrozumieć, że jest pani tak nienaturalnie naturalna".

Wśród osób, które doceniły oryginalność i wyjątkowość Magdy Umer była z pewnością jedna z jej serdecznych przyjaciółek Agnieszka Osiecka.

- Od dawna wiedziałam, że istnieje na świecie takie stworzenie zielonookie jak Magda Umer. Rodzaj elfa, w którego seledynowych oczach przeglądają się łąki, niebo i cała przyroda - powiedziała nam przed laty Agnieszka Osiecka. - Szepcząc swym ekspresjonistycznym szeptem i świdrując seledynowym spojrzeniem, Magda potrafi wywołać u publiczności - zarówno tej młodej, rozwichrzonej, jak i całkiem dorosłej - skupienie graniczące niemal z hipnozą. Miałam do czynienia z wieloma wykonawcami i wiem, że tego daru nikt inny nie posiadł. Człowiek wkradając się do repertuaru Magdy konkuruje z Szymborską, Poświatowską, Kubiakiem, Leśmianem, Przyborą. To wysokie progi, bo Magda w doborze piosenek jest bardzo wybredna.


- Z Agnieszką było zupełnie inaczej niż z Jeremim Przyborą - mówi Magda Umer. - Nigdy nie traktowałam jej jak swego mistrza. Była nadzwyczajnie ciekawym człowiekiem, a potem dopiero piękną dziewczyną (bo nigdy nie kobietą). Na początku czułam się jej młodszą koleżanką - obie urodziłyśmy się 9 października, tylko ja o 13 lat później - a po latach dużo starszą siostrą, bo miałam wrażenie, że ja staję się coraz bardziej dojrzałą osobą, a ona przeciwnie. W ogóle pojęcie dojrzałości do niej nie pasowało. Nie chciała wydorośleć. Była inteligentna, młoda, wrażliwa, miała nadzwyczajny zmysł obserwacji i wielki talent, który dostała od Pana Boga, pozostała jednak do końca "nieodpowiedzialnym młodzieńcem" i dlatego z wieloma sprawami, zwłaszcza pod koniec życia, w ogóle nie umiała sobie poradzić. I chyba nikt nie był w stanie jej pomóc, choć wielu bliskich próbowało.

Piosenka Agnieszki Osieckiej "Oczy tej małej" to jedna z wielu, mówiących o nieszczęśliwej miłości. Podobnych utworów Magda Umer ma w swym repertuarze znacznie więcej. Przez długi czas - jak przyznaje - były one dla niej swego rodzaju autoterapią.

W latach 70. jej telewizyjnym partnerem był Andrzej Nardelli. Chłopak obdarzony niezwykłą wrażliwością i delikatnością, słynny Kordian "na drabinie" w Teatrze Narodowym Adama Hanuszkiewicza. Z Nardellim Magda Umer wystąpiła w cyklu programów "Jest, czy się śni". Śpiewali wiersze Gajcego, Bojarskiego. Tam po raz pierwszy pojawiła się też piękna piosenka Andrzeja Trzebińskiego "O niebieskim, pachnącym groszku", z którą oboje zostali zaproszeni do Opola. Do wspólnego wykonania jednak nie doszło, bo parę dni wcześniej Nardelli zginął tragicznie. Na pogrzebie jego matka przytuliwszy mocno Magdę powiedziała: "A czemuż ty dziecko płaczesz, to Bóg wziął Andrzeja do siebie".

Dla Magdy Umer nie było to wcale oczywiste. Była wychowana w rodzinie ateistów i długo dochodziła do własnych przemyśleń na temat Boga. Sformułowała je przed kilku laty. Odpowiadając na pytanie jednego z miesięczników: Czym jest dla mnie Bóg, odpowiedziała: "Niepojętym i Nieodzownym, Podstawowym Punktem Odniesienia, w moim życiu. Z nikim nie rozmawiam tak często jak właśnie z Nim, a jednocześnie bardzo często wątpię w Jego istnienie. Pragnę, aby Był, ale nie jestem osobą religijną. Próbowałam, ale nie potrafię oprawiać w ramy czegoś, co nie ma długości i szerokości. Nie mówiąc już o głębokości. Mam przeczucie, że ktoś mi założył bezpośrednie połączenie. Dzwonię rzadko, by nie zawracać Głowy i nie zajmować Linii. Zawsze jest sygnał, ale czasami Nikt nie podnosi słuchawki. Wtedy ogarnia mnie czarna rozpacz."

- Rachela to osoba z zewnątrz, z innego świata niż pozostałe postacie "Wesela" - mówi Adam Hanuszkiewicz. - Pomyślałem więc, że mogłaby to zagrać dziewczyna, która nie jest aktorką. Ktoś, kto na co dzień nie jest nauczony sztuki udawania i bycia kimś innym.

- Kiedy zainteresowałam się pierwowzorem literackim Racheli - mówi Magda Umer - i sporo o niej czytałam, doszłam do wniosku, że chyba jednak w niewielkim stopniu przypominam Pepę Singer, tamtą dziewczynę. Z pewnością jednak było we mnie bardzo wiele cech Racheli wymyślonej przez Wyspiańskiego. A Hanuszkiewiczowi zależało, bym na scenie była przede wszystkim sobą. Zgodziłam się zagrać Rachelę głównie dlatego, że zawsze intrygowała mnie magia teatru. I bardzo frapowało pytanie, jakimi naprawdę ludźmi są aktorzy, ci, którzy każdego wieczora muszą udawać kogoś zupełnie innego. Być może w dzieciństwie też chciałam występować w teatrze i filmie, bo bardzo lubiłam zbierać zdjęcia sławnych aktorów, a więc zapewne gdzieś podświadomie marzyłam, by żyć tak jak oni. W młodości jednak zrozumiałam, że nawet gdybym miała talent, nie mogłabym zostać aktorką, bo nie potrafiłabym wcielać się w różne postacie, ponieważ mnie samej jest strasznie dużo. Ale aktorów kocham i wydaje mi się, że dobrze ich rozumiem.


To "Wesele", podobnie jak inne spektakle Hanuszkiewicza wywołało wiele kontrowersji wśród rodzimych krytyków. Przyjęcie za granicą było znacznie lepsze, tam - jak twierdzi reżyser - Magda Umer zawsze wymieniana była w czołówce.

- Na pewno świat aktorski wydawał mi się dużo ciekawszy, barwniejszy niż ten codzienny, na ulicy. Zauważyłam przy okazji, że większość aktorów to ludzie bardzo wrażliwi, ale zwyczajni. Na tle niektórych ja sama wydawałam się jakaś bardziej wydumana. Pracując w teatrze zobaczyłam też, jaką cenę się płaci za codzienną eksploatację nerwów podczas występów. Tamta wiedza bardzo się potem przydała w mojej pracy reżysera. Zawsze interesowała mnie psychologia i biologia i jestem przekonana, że jeśli jakiekolwiek sukcesy odniosłam w pracy z aktorem, to nie dlatego, że jestem dobrym reżyserem, lecz psychologiem. Myślę, że mam umiejętność współodczuwania z ludźmi, z którymi pracuję. A staram się pracować przede wszystkim z najlepszymi: stąd "Biała bluzka" i "Kobieta zawiedziona" z Krystyną Jandą, "Zimy żal" z Jeremim Przyborą, "Zbig Big Show" ze Zbyszkiem Zamachowskim, Januszem Józefowiczem i Piotrem Machalicą.

Magda ma na swym koncie kilka filmów telewizyjnych, m. in. rozmowy-rzeki z Agnieszką Osiecką i Jeremim Przyborą. Jeden z pierwszych filmów poświęciła też Andrzejowi Nardellemu.

- W moim pokoleniu Andrzej Nardelli to było bardzo znaczące nazwisko. Był jednym z wybrańców Pana Boga, który nagle przestał istnieć. Wytworzyła się legenda, granicząca nawet z mitem. Po jego śmierci czułam ogromną potrzebę zrobienia tego filmu, ale musiałam poczekać 20 lat, abym była w stanie go zrealizować.


Przed dwoma laty Magda Umer wydała swe piosenki w albumie zatytułowanym "Wszystko skończone". Zapowiedziała wtedy, że zamierza rozstać się z estradą.

- To mój główny problem, że nie jestem aktorką, a jednocześnie przez 25 lat wychodziłam na scenę i posługując się tekstami mych ulubionych autorów śpiewam o sobie i swoim życiu. To były takie przedziwne spotkania, które z jednej strony leczyły mnie, a z drugiej strony - o czym przekonałam się z licznych rozmów i listów - także wielu moim słuchaczom przynosiły ukojenie. Mówiłam im, co naprawdę myślę o życiu, o miłości, o śmierci i strachu. I tak było przez 10, może 15 lat. Potem to moje życie było tak bardzo intensywne, tak dużo się w nim działo, że z wieloma rzeczami coraz mniej potrafiłam sobie poradzić. I te recitale stawały się dla mnie jakieś nieprzyzwoicie ekshibicjonistyczne. Miałam wrażenie, jakbym wydrapała z siebie wszystko, ale nie przynosiło mi to żadnej ulgi. Czułam, że to mnie nie leczy, tylko staję się jeszcze bardziej chora. I doszłam do wniosku, że abym mogła sobie pomóc, muszę po prostu przestać występować. Myślałam, że zrobię sobie przerwę, a potem do tego zatęsknię i znowu powrócę. Ale tak wcale nie jest. Hanuszkiewicz powiedział kiedyś, że aktor to taki człowiek, który czuje szczęście w nogach z tego powodu, że stoi na scenie. Ja z tego powodu akurat czuję nieszczęście. Siedząc w domu, czytając książkę, myśląc nad kolejnym scenariuszem czuję się o wiele lepiej niż wchodząc o 19.00 na scenę.

Przed rokiem w radiowej "Trójce" odbył się koncert "Mężczyźni mojego życia". Tam Magda Umer prezentowała swoich kolegów i przyjaciół. Nie ulega jednak wątpliwości, że najważniejszymi mężczyznami jej życia pozostają trzej: synowie i mąż Andrzej. Ten ostatni stara się robić wszystko, by kobieta jego życia mogła się poczuć jak prawdziwa artystka. Nie protestuje więc, gdy Małgosia - bo tak nazywa Magdę - leży godzinami w zawieszonym na strychu hamaku pochłaniając kolejny tomik poezji. W jej imieniu składa okolicznościowe wizyty u znajomych, bo Magda tego nie cierpi. Od czasu do czasu lubi jednak sprowadzać ją na ziemię. Mimo tego Magda Umer nie żałuje, że wkrótce po tym jak poznała Andrzeja, modliła się w duchu, by nikogo w życiu już nie pokochać tak jak jego.

- Jest takie powiedzenie, by brać życie w swoje ręce, umieć walczyć o swoje i wychodzić naprzeciw czemuś, czego się bardzo chce. Ciągle mi się wydaje, że z jednej strony wychodziłam naprzeciw czemuś, czego chciałam, ale życie toczyło się jakimś drugim torem. Oczywiście dawałam mu na to przyzwolenie, bo zawsze mogłam powiedzieć, że nie idę do żadnego teatru, nie jadę do telewizji, nie interesuje mnie wywiad w radio. Będę siedziała w bibliotece na Koszykowej i czytała książki. I choć to czytanie książek do dzisiaj jest dla mnie interesujące, to jednak parę innych rzeczy okazywało się równie ciekawych. Miałam ciekawe życie i wydaje mi się, że umiem to docenić. A czy to, co zrobiłam, przetrwa jakiś czas? Nikt tego nie wie. Pamiętam taki film o Indiach, gdzie powstawały piękne dywany układane z kwiatów albo piasku. Mogły istnieć chwilę, ale te chwile były piękne. Czuję się takim ziarenkiem piasku.

 

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________

 

SZUKAM, ŻEBY NIE ZNALEŹĆ
Rozmawia Magda Czapińska
Źródło: Uroda, maj 1998
 


Ciągle próbuje coś w sobie zmienić, ale jak mówi są to marzenia ściętej głowy. Nie wie jaki ma zawód. W dokumentach pisze: piosenkarka, reżyser, scenarzystka.



Nie umiem odmówić Ci czegokolwiek

Ja... po łacinie Ego Męczący ocean komplikacji.

W głębi duszy.. boję się tam zaglądać

Moje serce... jest niestety schorowane.

Wolałabym być... szczuplejsza, spokojniejsza, mądrzejsza, zdrowsza, ale już niekoniecznie młodsza.

Gdy patrzę w lustro...
na szczęście zaczynam słabo widzieć, ale podczas jednego z takich spojrzeń w lustro wymyśliłam następujący aforyzm:, Kiedy kobieta robi się starsza, to wszystko się w niej pogarsza.

Jestem kobietą...
mimo wszystko, nie zawiedzioną

Uroda...
tytuł miesięcznika dla kobiet, który pozwala mi kupować mój surowy i bardzo oszczędny mąż, ponieważ pisują tam trzy kobiety, które lubi szczególnie. (tzn.: Magda Czapińska, Zuzia Łapicka - Olbrychska, Krystyna Janda)

Mój styl...
ekologiczna abnegatka. Najlepiej czułabym się w pidżamie M. Białowszewskiego albo w kufajce B. Hrabala.

Gdybym mogła coś w sobie zmienić...
Ciągle próbuję, ale to chyba marzenia ściętej głowy.

Imponują mi kobiety, które... Są eleganckie z natury a nie obowiązku, bogactwa czy nudy. Taką kobietą jest na przykład Alicja Wirth Przybora i Weronika Olbrychska.

Najlepszym kosmetykiem są dla mnie...
może najmilszym, bo chyba nic już mi nie pomoże. A najmilsze są glony na twarzy.

Najbardziej mi żal... tej zachłannej ochoty ma życie, którą kiedyś miałam.

Kiedyś byłam...
pełna energii.

Dziś jestem...
jak balonik Kłapouchego.

Czas mnie uczy... pokory.

Mam talent... do komplikowania nieskomplikowanych spraw.

Lubię siebie za...
dystans do siebie.

Samotność... jest dla mnie czymś tak naturalnym jak stan nieważkości u kosmonauty.

Największym autorytetem jest dla mnie... natura, przyroda. Warto jej słuchać i bardzo się z nią liczyć

Drzewa są dla mnie... kimś tak bliskim jak ludzie... czasem nawet bliższym... W poprzednim wcieleniu byłam chyba jarzębiną.

Świat wokół mnie... to malutki brzozowy las i łąki pełne zjawiskowej nawłoci, po której chodzą bażanty.

Uciekam od...
hałasu. Mój mózg tego nie toleruje.

Nigdy nie przestanę marzyć o...
spokoju.

Mój dom...
jest moją opoką, niestety ciągle jeszcze nie spłaconą, ale są większe nieszczęścia w życiu.

Jak ognia unikam...
wścibskich ludzi.

Najlepiej czuję się w...
saunie parowej i bardzo ciepłym morzu. Może to być morze Martwe. W ubiegłym roku po kąpielach w nim, zmartwychwstałam.

Moje nerwy...
bez przerwy, bez przerwy.

W trudnych momentach... mówię sobie, trzeba się leczyć i być dzielną.

Lubię...
robić zdjęcia. Rzadko rozstaję się z aparatem. Miałam nawet własną wystawę fotograficzną w galerii „Magic Media”, po której mąż kupił mi nowy wspaniały aparat.

Kocham... Życie

Uwielbiam... tort o nazwie Jojo, który można dostać w cukierni w Milanówku. Słów brakuje, by opisać tę rozkosz kulinarną.

Nie znoszę... RMG, MK, HJ, ZW i kilku jeszcze osób niestety.

Może to śmieszne, ale...
coraz mniej rzeczy mnie śmieszy a tak uwielbiam się śmiać.

Poczucie humoru... to moje panaceum, mój kapok, moja ostatnia deska ratunku.

Smutek..., który mnie czasem dopada, jest moją zmorą, z którą walczę ze zmiennym skutkiem.

Wierzę...
w istnienie dobrych i porządnych ludzi.

Moja dewiza życiowa brzmi...
nie mam dewizy życiowej, a nawet jeżeli czasami wydaje mi się, że mam, to ona w ogóle nie brzmi, ponieważ nawet nie próbuję jej wyartykułować. Siedzi sobie w moim środku. Ale uwielbiam dewizę Andrzeja Poniedzielskiego, która brzmi: Jedynie ważny klucz w jedynie słusznej sprawie, tworzą żurawie...

Wstyd się przyznać... ale prawie nie znam nut.

Wszystko można o mnie powiedzieć tylko nie to, że...
jestem wybitną wokalistką, i że lubię udzielać wywiadów.

Kabaret Stodoła... przyniósł mi szczęście. Do dziś mam w oczach te tłumy walące na nasze przedstawienia i wielką postać bramkarza Maćka Jankowskiego, przy którym niczego się nie bałam. Dzisiaj jest on słynnym politykiem, jednym z niewielu, których się nie boję.

Przyjaciele z młodości... zajmują bardzo ważne miejsce w moim sercu. Często o nich myślę.

Mam wielki sentyment do... dużych drzew i małych dzieci.

Gdybym nie została artystką... to zostałabym nauczycielką języka polskiego i wszyscy moi uczniowie wiedzieliby, że mam bzika na punkcie poezji Bolesława Leśmiana.

Moje piosenki...
przypominają mi całe moje życie.

Kiedy widzę siebie na ekranie... nie mogę nadziwić się własnej śmiałości.

Dzieciństwo...
1949 – 1956, skomplikowane jak te daty, które wymieniłam.

Najmilej z tego dzieciństwa wspominam: 1. Moje podwórko, 2. fortepian, w którym miałam swoją skrytkę na różne bardzo ważne kamyki i notatki, 3. Treningi gimnastyki przyrządowej na Legii.

Moja mama...
była śliczna, biedna i bardzo sama.

Mój ojciec...
Był przystojnym, inteligentnym, bardzo utalentowanym i bardzo smutnym mężczyzną o najpiękniejszym uśmiechu jaki znam.

Człowiek, którego kocham...
to piosenka mojego życia ale także mój brat.

Gdy miałam 17 lat...
był rok 1966, a ja byłam szczęśliwą dziewczyną. Miałam już chłopaka i chodziłam do 10 klasy.

Pierwsza miłość...
Pamiętam jak przez mgłę, ale dzięki niej zdałam maturę z matematyki i mam syna Mateusza, który skończył już 20 lat.

Nie udało mi się w życiu... nie zranić kilku bliskich osób.

Mój największy sukces to...
rzucenie palenia 13 lat temu.

Do furii doprowadza mnie... wiatr halny w Zakopanem i pedanteria mojego męża.

Na moim biurku...
ja dokładnie wiem gdzie co leży a mój mąż nie ma pojęcia skąd ja to mogę wiedzieć. Poza tym pięćdziesiąt razy dziennie powtarza mi, żebym coś równo położyła, powiesiła, odłożyła, bo wszystko ma swoje miejsce. TYRAN!

Moi bliscy...
mają swoje światy i wiele dla mnie wyrozumiałości.

Miłość...
Nie wiem co to jest miłość. Jonasz Kofta napisał kiedyś dla mnie piękną piosenkę na ten temat: Co to jest miłość/ nie wiem/ ale to miłe/ że chcę go mieć dla siebie/ na nie wiem ile...

Kobieta i mężczyzna...
cóż to za komplikacja!

Małżeństwo... to coś, co nakazał mi Pan Bóg na czas wczesnej starości. Na szczęście podarował mi też bardzo nie małżeńskiego małżonka. Dzięki temu obydwoje cały czas czujemy się ludźmi wolnymi a to jest błogosławiony stan dla uczucia.

Moi synowie...
ach słów brakuje... kocham ich i mam za co ich kochać... Mateusz jest studentem trzeciego roku geologii a Franek uczniem szóstej klasy.

Szczęście to...
brak nieszczęść

Cieszę się jak dziecko...
gdy wygrywam z moim synem Frankiem w ping-ponga. Z Mateuszem nie wygrywam a chciałabym.

Macierzyństwo jest dla mnie... nagrodą za istnienie.

Codziennie rano...
wydaje mi się, że śnię. Mam taki niezwykły widok z okna. sypialni Łąka i las na horyzoncie.

Nie mogłabym żyć...
bez Radiowej Trójki.

Moja ulubiona pora...
to pora snu. W sypialni jestem wierna Morfeuszowi, to on mnie czasem zdradza niestety.

Przed snem...
czytam i przekwitam. Te rymy są silniejsze ode mnie

Jestem uzależniona...
od słodyczy niestety.

Jeśli chodzi o seks...
bardzo przyjemne Plusqamperfektum.

Najbardziej seksy w mężczyźnie... jest dla mnie wdzięk i poczucie humoru na temat seksu.

Ideałem mężczyzny jest dla mnie... nie mam odwagi odpowiedzieć na to pytanie.

Chętnie zjadłabym kolację z...
z panem J. Giedroyciem i A. Wajrakiem. Jak marzyć to marzyć...

Ulubiony film...
Spaleni słońcem Nikity Michałkowa.

Ulubiony reżyser...
Woody Allen. Chyba nie muszę tłumaczyć dlaczego.

Chciałabym poznać osobiście... A. Marianowicza, ks. J. Twardowskiego, J. Tischnera, i J. Turowicza.

Mój zawód... Nie umiem wypełnić takiej rubryki. W dokumentach mam piosenkarka, scenarzysta i reżyser.

Stała praca...
Na szczęście nie mam o niej pojęcia, choć wiem, że innym ludziom daje poczucie bezpieczeństwa.

Moja największa wada... brak wiary w sens jakichkolwiek poczynań artystycznych.

Zaleta...
To, że jeśli już się zdecyduję na jakieś poczynania to żyję tylko tym i oddaję się temu bez reszty.

Całe życie szukam... tak, aby nie znaleźć.

Mój znak zodiaku...
9 X 1949 a więc waga. Do tej wagi nie przywiązuję większej wagi.

Gdybym mogła sobie na to pozwolić... wyjeżdżałabym na zimowe miesiące do ciepłych krajów razem z bocianami i razem z nimi wracałabym na wiosnę.

Podróże...
Chciałabym na przykład znaleźć się w Indiach i ćwiczyć jogę w którymś z aszramów.

Wielki świat...
staje się coraz mniejszy.

Nie umiem żyć bez... umiem żyć bez.

Największą wartość ma dla mnie...
przyjaźń na dobre i na złe. Przyjaciele to coś co mam najcenniejszego w życiu.

Najbliższą mi osobą jest... kilka osób.

Zawsze mogę liczyć...
na Ciebie męczyduszo.

Najbardziej męczy mnie...
czekanie na wzięcie się w garść wtedy gdy, jak to ładnie powiedział pewien psychoterapeuta, nie mam tej garści.

Boję się...
dużo krócej trwałoby powiedzenie czego się nie boję. Chciałabym, żeby wynaleziono jakąś pigułkę, żeby nie czuć lęku.

Wpadam w rozpacz...
jak śliwka w kompot.

Najchętniej słucham...
Jazzu. Jak balsam działa ma mnie Nat King Cole, Billie Holiday, Nina Simone, a ostatnio Diana Krall. Jak ta kobieta śpiewa.

Podziwiam...
ludzi, którzy pięknie grają na fortepianie.

Moje ulubione książki...
jest ich za dużo, żeby wymieniać.

Największe wrażenie zrobił na mnie...
Kabaret Starszych Panów, gdy byłam małą dziewczynką.

Moim mistrzem jest... J. Przybora, B. Leśmian, W. Szymborska, I. B. Singer, M. Białoszewski, W. Allen, F. Fellini, M. Anioł, L. da Vinci. Na szczęście jest z czego wybierać.

Najbardziej mnie wzrusza...
młodość wszystkiego.

Najlepsza rzeczą jaka mi się ostatnio przydarzyła... mojej suce Łyżwie urodziły się cudne szczeniaczki. Patrzę na to maleńkie życie godzinami. Siedzę i gapię się jak w telewizor. Ojcem jest niejaki Bambus, który pilnuje domostwa. Ona prawie wyżeł, on prawie wilczur.

Mam nadzieję, że... lato będzie ciepłe, słoneczne i że nie będzie wojny.

A mnie się marzy...
żeby na dachu mojego domu gniazda uwiły sobie bociany.

Gdy idę ulicą...
to rozumiem co poeta Muniek Staszczyk miał na myśli pisząc, że wiosna spaliną oddycha.

Chciałabym kiedyś...
Uf wreszcie mam jakąś tajemnicę. Nie powiem.

Mam żal do losu. To musiałby być elaborat. Dajmy sobie spokój.

Gdy dzwoni telefon... robię wszystko, żeby odebrali go inni domownicy, bo boję się, że znowu każą mi gdzieś występować, albo udzielać wywiadów.

Kariera...
mała rzecz ja cieszy.

Popularność...
mała rzecz a nie cieszy.

Pieniądze... mała rzecz a cieszy nieprzyzwoicie. Pieniądze dopiero teraz są mi potrzebne jak nigdy. Patrz hasło Mój dom...

Polityka... niby nie znoszę, niby się nie interesuję, a jednak nie sposób od tego wszystkiego uciec. Przejmuję się wieloma rzeczami dotyczącymi polityki.

Gdy będę staruszką... postaram się jak najczęściej uśmiechać i podśpiewywać wesołe jest życie staruszki. Myślę, że od nikogo się tak nie ucieka jak od zrzędliwych, wiecznie jęczących i narzekających na cały świat, skupionych na sobie i nie starających się zmienić. Jeśli ja mam być taka to niech staruszki nie doczekam.

Myślę, że Bóg... ma strasznie dużo kłopotów.

Po tamtej stronie... powinno coś być na Miłość Boską.

Złota rybko... tyle mi dałaś, że nie śmiałabym już prosić o cokolwiek. Może tylko o zlikwidowanie alergii na kota, bo nie mogę go mieć a bardzo bym chciała. Całuję cię w welon złociutka.

Jest takie miejsce...
do którego udam się z Tobą na autoryzację tej zabawy. Nazywa się ono restauracja Japońska. Ostrzegam, najdroższa w Stolicy.

Na razie...
pozdrów Kazię a jak się uda to Robin Hooda. Tak żegnają się ze sobą moi synowie.

Dlaczego mnie nie zapytałaś o...
Stop. Żadnych pytań więcej, idziemy na japońską zupę z glonów.


 

 

  Do spisu artykułów

 

 


____________________________________________

 

MIMO ŻE
Z K. Jandą i M. Umer rozmawia Maria Bojarska

 

MB :Nie będę ukrywać, że nie mam tremy: spotykam się niby to z Magdą i Krysią, żeby porozmawiać o łączącej je przyjaźni, istna sielanka , ale wy dwie jesteście przecież przede wszystkim Jandą i Umer! A to znaczy, że mam przed sobą dwie artystki, dwie legendy, dwie sławy, dwie gwiazdy, dwa monstres sacres, dwie ulubienice i ozdoby mediów! I właśnie tuż przed naszym spotkaniem przeczytałam gdzieś odpowiedź Magdy na pytanie , co jest jej zdaniem najważniejsze w życiu. Odpowiedziałaś: przyjaźń. Nie miłość?!

Magda Umer: Nie. Miłość nie jest trudna :znamy miłość do dzieci, do kraju, do przyrody, do męża...Ale nawet w tej ostatniej sto razy ważniejsza niż uniesienia zmysłów, czy coś w tym rodzaju- jest przyjaźń. Zwłaszcza, kiedy się kończy 40 lat, nie oszukujmy się. To nie ulega wątpliwości.

Krystyna Janda: Rzeczywiście, wśród naszych znajomych jest tylko kilka takich małżeństw, w których żona do męża i mąż do żony zawsze mogą zadzwonić...Jakie to jest nieprawdopodobne szczęście: mieć kogoś takiego, do kogo można zawsze zadzwonić i zawsze, czy jest druga w nocy, czy czwarta rano, coś powiedzieć! Magda ma rację, przyjaźń jest najważniejsza.

Maria Bojarska: Ale czy to możliwe? Parafrazując Agnieszkę Osiecką: ”jeżeli przyjaźń jest możliwa”...Czy przyjaźń w ogóle jest?

MU: Mamy to szczęście obydwie, Krysia i ja. W naszych małżeństwach jest. Poza tym ja się przyjaźnię z własnymi dziećmi.

MB : Nie mówię o waszych małżeństwach, tylko o was, dwóch kobietach. Bo poza tym, co wyliczyłam na początku, jesteście również (przede wszystkim?) dwiema kobietami. I skoro już mowa o Agnieszce Osieckiej, pojawia się wątpliwość :media bardzo mocno nagłośniły waszą z nią przyjaźń...


MU: Media zawsze wiedzą o wszystkim lepiej od nas.

MB :Być może; w każdym razie często słyszało się o „ścisłej egzekutywie” kobiet zaprzyjaźnionych z Osiecką.


MU: Nie , to polegało na czymś innym: to były bardzo miłe spotkania czterech czy pięciu w miarę inteligentnych kobiet, które w ciekawy sposób opowiadały o ciekawych rzeczach. I dobrze im było ze sobą, zapominały o istnieniu czasu.

KJ: Ale nie mówiłyśmy tam żadnych intymności.


MU: Nie , nigdy w życiu. To była raczej przyjaźń typu męskiego, żadne „babskie gadanie”. Poza tymi spotkaniami jednak nasze związki z Agnieszką były całkowicie różne!

KJ : Ona się mnie jakby wstydziła...


MU: Agnieszka była urzeczona Krysią i jej aktorstwem, wszystko w niej ją zachwycało: uroda, temperament, wszystko! Ale w sposobie życia Agnieszki były rzeczy, które mogły szokować- i nie chciała ,żeby Krysia je widziała... O mnie natomiast mówiła, że przypominam jej ciocię Basię, prawdziwą ciocię, która zawsze nad wyraz krytycznie oceniała to, co Agnieszka robi, choć jednocześnie bardzo ją kochała... Łączyło nas coś nieokreślonego, ona sama nazywała to „tajemniczym sznurkiem 9 października”- bo my obie urodziłyśmy się tego samego dnia i miesiąca, tylko ja o 13 lat później. I rzeczywiście, wielu rzeczy w Agnieszce nie akceptując, kochałam ją i byłam z nią połączona niemal tak, jakbyśmy były tym samym człowiekiem! Bardzo silna empatia, nie umiem tego inaczej nazwać.

MB: Tak czy inaczej cień Agnieszki Osieckiej będzie nam dziś towarzyszył. Bo niedowiarki, jak łatwo przewidzieć, raczej sceptycznie przyjmują moją dobra nowinę o waszej przyjaźni :wiadomo, że Krysia Janda z Magda Umer zrobiły razem „Białą Bluzkę” Osieckiej i tyle. Przyjaźń? Wspólny interes zawodowy!

KJ: Nie da się ukryć, że jestem przede wszystkim aktorką...A „Biała bluzka” bardzo nas zbliżyła! I „Kobieta zawiedziona” Simone de Beauvoir też! I „Abelard i Heloiza „na samym początku – i wiele innych rzeczy!

MU: Nasza przyjaźń na pewno wzięła się ze wspólnej pracy i na pewno wszystko co tu powiemy będzie miało związek tyleż z przyjaźnią ,co z pracą.

MB: Ale czy przyjaźń w ogóle jest?! Kalina Jędrusik dostała kiedyś od pewnej nastolatki list z rozkosznie naiwną prośbą: proszę ode mnie pozdrowić inne aktorki! Ta arkadyjska, utopijna wizja świata, w którym wszystkie aktorki znają się i wzajemnie bardzo lubią...

MU: Zabawne, właśnie Kalina Jędrusik, która mi matkowała i była nawet moją chrzestną mamą, stała się potem zazdrosna o moją przyjaźń z Agnieszką. I powiedziała: ”Ty masz teraz swoje pięć minut z tą Osiecką, tak? Każda z nas przez to przechodziła, ale to mija! ”Okrutne, bardzo jednak prawdziwe zdanie. Ja miałam może szczęście, że tych minut z Agnieszką było nie pięć, tylko, powiedzmy, osiemnaście...Ale Agnieszka rzeczywiście wybierała sobie ludzi, z którymi będzie. Ciągle z kimś się przyjaźniła, kogoś rzucała , przyjaźniła się z następnym!

MB: A wasza przyjaźń z Krysią trwa?

KJ: Tak, chociaż jesteśmy całkowicie różne. A może właśnie dlatego, że jesteśmy tak różne?

MB: Przyciąganie się przeciwieństw? Kto się lubi, ten się czubi-i tak dalej. Czy tak?

MU: Ja wielu ludzi bardzo lubię(i sporej liczby nie lubię)-ale to co innego. Różnica między lubieniem a przyjaźnią polega moim zdaniem na tym, że kogoś lubię ,albo nie lubię „za coś” -a przyjaźnię się z kimś „mimo że” .I to „mimo że” jest najważniejsze. Ja bym Krysię po prostu tysiąc razy zamordowała i ona mnie też! Ale ona wie, że zawsze może na mnie liczyć, a ja wiem, że zawsze mogę liczyć na nią.

MB: Mimo że - co? I od kiedy? Jako Janda i Umer musicie się oczywiście w jakimś sensie „znać” od zawsze, ale „znać” wcale jeszcze nie znaczy „lubić”, a nawet „akceptować”...

MU: Jestem starsza, więc kiedy zaczęłam śpiewać piosenki, to Krysia jeszcze do szkoły chodziła. Ja natomiast zobaczyłam ja po raz pierwszy w „Portrecie Doriana Graya” i potwornie mnie denerwowała :krzyczała i fałszowała tak, jak nikt dotąd przy mnie nie fałszował!

MB: Słuch masz czuły, wiem.

MU: Słyszę każdy nieczysty dźwięk(także swój) i cierpię. Ale od Krysi nie byłam w stanie oderwać oczu. Nie wiem kto tam grał poza nią, nie wiem, o czym to było, pamiętam tylko Krysię. A potem ta „Guma do żucia” w Opolu!

KJ: Co to zaśpiewałam o kwartę za wysoko...

MB: Żeby tylko o kwartę! A przed „Gumą do żucia” był jeszcze „Człowiek z marmuru”...

MU: Gdzie znów mnie doprowadziła do szewskiej pasji! Ale była tam taka scena z ojcem kolejarzem, po której powiedziałam sobie :to jakaś okropna osoba, nerwowa, histeryczna, po prostu okropna, ale na pewno będzie wielką aktorką...I trochę później zobaczyłam ja w Opolu. Znów to samo: coś wrzeszczy, wszystko nieczysto...Ale do dzisiaj pamiętam jej występ. I sukienkę, i dekolt na plecach, i jak jej ręce drżały...Już było wiadomo, że się narodziła jakaś nieprawdopodobna osobowość!

MB: Pamiętacie może ten moment, w którym Janda i Umer poznały się osobiście?

MU: Nie , zupełnie nie.

KJ: A ja tak: to był sylwester 1976/1977 u Jurka Zelnika, lata temu. Przyszłaś w farmerkach i chyba byłaś w ciąży. Ale nie miałam odwagi z tobą rozmawiać, bo jakoś dziwnie się zachowywałaś. Nie chciałaś kontaktu z ludźmi...

MU: Nie było mi lekko.

KJ: Magda wyglądała jak ktoś, kto przyniósł ze sobą jakiś straszny problem. Pamiętam, stała przy piecu, opierała się o piec, a dookoła niej, jak ciemna chmura, ciągle był jakiś problem. Ja od tego instynktownie uciekałam!

MU: Pamiętam tylko, że mogłam wtedy albo popełnić samobójstwo, albo pójść na tego sylwestra- i wybrałam to drugie.

MB: Lata później śpiewałyście dwie uwielbiane przeze mnie piosenki Osieckiej- Magda ”Oczy tej małej”, a Krysia „Na zakręcie”. Utożsamianie piosenkarki z piosenką, aktorki z rolą może się wydawać skrajnym przejawem głupoty, ale...Czy w beznadziejnie smutnym "„Na zakręcie" jest coś z prawdziwej Krysi? A w Magdzie naprawdę jest naiwność i czystość ”białych zeszytów”?


KJ: Naprawdę. Powiem ci, że Magda z nikim i nigdzie nie czuje się tak dobrze, jak ze swoimi dziećmi! Więcej, ona w ogóle rozmawia z dziećmi tak, jakby zakładała, że są inteligentniejsze od niej- i to nie jest udawane! Ona uważa ,że dziecko może jej powiedzieć coś mądrzejszego, niż sama byłaby w stanie wymyślić!

MU: I często mówi.

MB: Ale z kolei życie Krysi ani przez chwilę nie „kolebie się jak balia”...To „na zakręcie” pasuje chyba raczej do Magdy?


KJ: Wiesz na czym to polega? Ja „na zakręcie” byłam tak intensywnie jak nikt- ale tylko przez jeden dzień.

MU: Marysiu, ona w jeden dzień przeżywa to, co ty i ja całymi miesiącami, a intensywność tego przeżycia jest piorunująca!

KJ: Szybciej z tego wychodzę. Ja w ogóle uważam, że przeżyłam życie trzy razy szybciej, niż normalny człowiek: miałam i rozwody i dzieci, i siedem mieszkań, i znowu nowe dzieci, i dom, i tyle już zagrałam, i takie role, i takie, i teraz już jestem babcią...Czasem sobie myślę ,że dojrzałam do emerytury- no, ale potem na szczęście zaczyna się nowe życie, tak to już jest!

MB: Nie wolno zapominać, że wspominamy tu odległą przeszłość, początki waszej znajomości, kiedy daleko jeszcze było do przyjaźni. Ciekawa jestem, czy Krysia z równie sprzecznymi uczuciami odbierała kiedyś twórczość Magdy?

KJ: Ze mną było tak, że na samym początku słuchałam oczywiście piosenek Magdy i uważałam, że ona śpiewa bardzo prawdziwie, ale potem oglądałam jej programy w telewizji, takie z udziałem zapraszanych przez nią gości...I zawsze się dziwiłam: kogo ona zaprasza? ! A potem się okazywało, że są to dokładnie ci ludzie, z którymi ja też chciałabym się spotkać! Tylko że ona tak jakoś dziwnie, tak strasznie powoli do nich mówiła... Za każdym razem to mnie bawiło!


MU: Bo mój czas , to czas Hindusa, a jej czas jest czasem Nowojorczyka, rozumiesz. I ona nie mogła wytrzymać mojej powolności, a dla mnie była zawsze za szybka! Jestem natomiast przekonana, że właśnie dlatego tak się przyciągamy: my razem to jest średni czas środkowoeuropejski. Tak, jak powinno być. Ja trochę przyspieszam, ona trochę zwalnia- i wtedy jesteśmy na tym samym torze. Bo właściwie to tylko kwestia temperamentów, a wrażliwość, sposób patrzenia na świat- to jest niezwykle bliskie i to nas łączy. Bardzo szybko się o tym przekonałyśmy.!

MB :Ale jak do tego doszło?

KJ: Pewnego dnia Magda do mnie zadzwoniła i powiedziała, że chce robić „Abelarda i Heloizę” w TV, ze mną i z Zygmuntem Hubnerem. Wszystko co było potem-i „Biała Bluzka” i „Kobieta zawiedziona”- stało się konsekwencją tej pierwszej wspólnej pracy.

MU: A zadzwoniłam do Krysi, bo byłam w teatrze ”Prezentacje” ,gdzie grała Heloizę i zobaczyłam przedstawienie, w którym tekst Duncana -jeden z najwspanialszych, uwielbianych przeze mnie tekstów- został po prostu zmarnowany! Zareagowałam jak magister filologii :przymierzyłam się do własnej adaptacji i poprosiłam Hubnera, żeby to wyreżyserował. Ale Hubner powiedział: pani ma to tak przemyślane, że sama powinna reżyserować, a ja się skupię na roli, bo jestem szczęśliwy, że pani mi to zaproponowała... Tak powiedział i nigdy tego nie zapomnę, bo to dało mi wtedy strasznie dużo siły!

MB: Więc Krysia miała być w pewnym sensie królikiem doświadczalnym?


MU: Ja uważam raczej , że to właśnie Krysia zrobiła ze mnie reżysera. Krysia i Hubner. I jeszcze – Piotrek Skrzynecki, który kiedyś miał reżyserować Opole, ale nie przyjechał, bo za długo obchodził imieniny Jana Nowickiego... Katastrofa! I to właśnie ja (bo byłam autorką scenariusza) musiałam w ciągu 24 godzin zmobilizować się i podjąć decyzję, kto wchodzi przez które drzwi, którędy wychodzi, gdzie stoi...A nigdy do głowy by mi nie przyszło, że tego typu zajęcie może mnie interesować! Dla mnie w teatrze ważny był aktor :ktoś, kto robi wszystko, tak uważałam, żeby człowiek był lepszy, mądrzejszy, wrażliwszy. Ktoś, kto mnie wprowadza w świat czynienia dobra, święta postać!

KJ: A teraz czasy się zmieniły i jest dokładnie odwrotnie! Teraz sztuka często wprowadza w świat czynienia zła, niestety. Na tym w ogóle polega ten czas, przynajmniej u nas. Ale właśnie w związku z tym chcę powiedzieć, skąd się(między innymi) wzięło to, że ja mam do Magdy absolutne zaufanie. Mało jest teraz takich ludzi, którzy by nie byli oszołomami tych czasów, tej bezmyślnej pogoni za sukcesem, efektem, pieniędzmi! Magdy to zupełnie nie obchodzi- dla niej ważne jest dobro. Odkryłam to już na pierwszej próbie! Więcej :odkryłam, że mam do czynienia z kimś, kto bardzo dużo wie, ale nie mówi, że wie na pewno, potrafi radzić się innych ,nie wstydzi się tego! A na mnie to podziałało jak łyk źródlanej wody- bo do tej pory miałam do czynienia z reżyserami, którzy zawsze wszystko wiedzieli! Nie przyjaźniłam się jeszcze wtedy z Magdą, ale zrozumiałam, że mam przy sobie kogoś, komu mogę zaufać. I odtąd, jeśli miałam jakiś problem do rozwiązania, to dzwoniłam do Wajdy, Bardiniego i do Magdy Umer.


MU: A dla mnie takim ożywczym łykiem wody był moment, w którym Krysia, z początku rozedrgana, nagle zatrzymała się na jakimś zdaniu, które powiedziałam, mogła się na nim zatrzymać i coś, jako aktorka, zbudować...To był bardzo ważny dla mnie moment! Fantastycznie mi się z nią odtąd nie tylko pracowało ,ale i przebywało. Rozumiesz, luksus pracy: ona ma do mnie zaufanie, a ja wiem na pewno, że chcę robić tak, żeby ona wypadła jak najlepiej. Po to jestem. Ale przed tym, żeby ona wypadła jak najlepiej, jest jeszcze to, żeby sprawa wypadła jak najlepiej. A o to jej również chodzi, ponieważ nie jest próżną osobą :Krysia jest na tyle wielką artystką, że ani przez chwilę nie jest próżną osobą!

MB: Żałuję, że nie widziałam tego przedstawienia.

KJ: Zygmunt Hubner tez nie widział, pociesz się. Nie zdążył obejrzeć. To było jedno z pierwszych przedstawień TV po bojkocie-i poszło na parę lat na półki, ponieważ tłumacz miał pryncypia i nie zgadzał się na szarganie swojego nazwiska w czerwonej telewizji! Bo to było jeszcze przed zmianą ustroju.

MB: O telewizji i jej grzechach można w nieskończoność, ja jestem jej jednak wdzięczna za świetny film dokumentalny o Magdzie, w którym opowiadała kiedyś między innymi o swoim komunistycznym i ateistycznym wychowaniu. Krysia natomiast wyrosła w typowej polskiej rodzinie-tradycyjnej i katolickiej, prawda? Czy dla waszej przyjaźni kwestia takiego a nie innego wychowania lub światopoglądu miała jakieś znaczenie?

MU: O tym, jak pochodząc z ateistycznego domu w dojrzałym wieku przyjęłam chrzest, opowiadałam właśnie dla „Przekroju”, nie chcę się powtarzać. Powiem tylko, że problem metafizyki dotyczył mnie od dzieciństwa- tylko że ja tę metafizykę uważałam za chorobę psychiczną!

MB: Wiem, modlisz się-mówisz do Boga, Bóg mówi do Ciebie-masz schizofrenię!

MU: Ale zawsze byłam przekonana, że musi być na świecie coś więcej ,niż te pięć zmysłów, o jakich mówi materializm. Tak się stało, że odebrałam w pewnym momencie życia wiele znaków, które mnie w tym upewniły. To znaczy poczułam, że Bóg-jakby to powiedzieć- chyba jest?! I po jakimś czasie dojrzałam do chrztu. Zostaliśmy ochrzczeni tego samego dnia-mój syn Mateusz i ja.

KJ: I to się stało zanim papież został Polakiem...przepraszam, chyba nigdy nie powiem tak, jak trzeba :zanim Polak został Papieżem! Ale wiesz, ja rzeczywiście nigdy nie miałam takich metafizycznych problemów. Po prostu chodziłam do kościoła, bo mój Bóg był dobry i polski, wszystko porządkował i wszystko wybaczał...

MU: Krysia w dzieciństwie dostała Boga „na obraz i podobieństwo”, oprawionego w ramki, tak można powiedzieć. A ja nigdy nie umiałabym oprawić w ramki czegoś, co nie ma długości i szerokości! Problem wiary będzie dla mnie zawsze jedną z najważniejszych spraw na świecie, bo Bóg jest dla mnie podstawowym punktem odniesienia- nigdy ułatwieniem! I przy moich wszystkich załamaniach, stanach lękowych i tak dalej, jestem jednak chyba niebywale silnym człowiekiem, tak myślę, dlatego wciąż odważam się mówić: ”Boże, a jeżeli Boga nie ma?!”

KJ: Ja zostałam wychowana w rodzinie katolickiej, ale żyję z mężczyzną, który pochodzi z domu ewangelickiego- i Bóg mojego męża jest inny! Surowy, wymagający, całkiem inny. Tak że w połowie życia musiałam na kwestie Boga spojrzeć inaczej, głębiej, niż to wynikało z tradycyjnego polskiego wychowania... Wiem jedno :nie można być fanatykiem! I dzięki temu Bóg Magdy i mój Bóg mogą się ze sobą przyjaźnić.

MB: Wierzę. A propos, na początku naszej rozmowy wspominałam o niedowiarkach, którzy w ogóle podają w wątpliwość waszą przyjaźń. Czy nie wynika to z bardzo trzeźwego (i racjonalnego!)  osądu szans na pojawienie się bezinteresownej i szczerej przyjaźni za kulisami teatru, w garderobie, na planie filmowym? Mówiąc najkrócej: liczyć na przekazanie przez artystkę najserdeczniejszych pozdrowień „innym artystkom” może tylko bardzo naiwna nastolatka!


KJ: Nas rzeczywiście bardzo zbliżyła „Biała bluzka”, również dlatego, że Magda jest kimś, kto potrafi -zawsze! -z morza tekstu wybrać tylko te najpiękniejsze, najcelniejsze i najlepsze zdania, niezbędne do przedstawienia jakiejś historii na scenie. Więcej, w przeciwieństwie do bardzo wielu reżyserów, ona zaczyna od punktu zero, to znaczy od rzeczy najprostszych i absolutnie pierwszych, naprawdę jak dziecko! Z czego dla mnie jako aktorki wynikają bardzo ciekawe konsekwencje!


MU: A jak Krysia umiała to zagrać!

MB: Słyszałam, że różne młode dziewczyny potrafiły jeździć za Krysią po Polsce, gdziekolwiek grała „Białą bluzkę”, żeby jeszcze raz i jeszcze raz obejrzeć historie o sobie. Byłaś nimi wszystkimi. To chyba olbrzymia satysfakcja dla aktorki?

KJ: Zgadza się. Ale widzisz, tuż po „Białej bluzce” miałam w „Ateneum” premierę „Hemara”. Straszną premierę. Najgorszą w moim życiu.

MB: Jak to ?Oglądałam kasetę wideo z tego przedstawienia :śpiewasz tam „Nikt, tylko ty” tak, że ciarki chodzą po plecach...

KJ: Poczekaj. Wojtek Młynarski reżyserował, koledzy śpiewali... Dobrze, w największym skrócie, opowiem jak to było. W przeddzień premiery dowiedziałam się, że z trzech piosenek zaśpiewam tylko jedną- bo zepsuję przedstawienie, bo wszystko źle, bo jestem najgorsza. Mówiłaś przedtem, że ja nigdy nie byłam „na zakręcie”?!

MU: Krysia zadzwoniła do mnie w nocy , płakała , chciała w ogóle ze wszystkiego się wycofać, prawda? Natychmiast przyjechałam, siadłyśmy do pianina... Ona była po prostu sparaliżowana! Nie ufała sobie, usiłowała śpiewać jak ktoś inny, cały czas bała się, że zaśpiewa nieczysto...

KJ: A Magda powiedziała mi wtedy taka prostą rzecz: nie możesz tak śpiewać, to nie jesteś ty, wróć do prawdy! Całą noc robiłyśmy te piosenki. I w końcu przestałam się bać. Zrozumiałam, że mogę zaśpiewać jako ja , i że to może być ważne, wzruszające, osobiste.. po prostu prawdziwe! W dniu premiery (nikt nie wiedział, że pracowałam z Magdą) okazało się, że mam jednak zaśpiewać wszystkie trzy piosenki, ale już się nie denerwowałam. Zaśpiewałam je dla Magdy, to znaczy: od siebie-dla niej.

MU: Moja siostra, która na stałe mieszka w Danii, też oglądała tę kasetę i stwierdziła, że kiedyś nie znosiła Jandy, bo ta Janda niby taka fascynująca, ale tak strasznie działająca na nerwy... Mnóstwo ludzi, bardzo szanując aktorstwo Krysi, nie może jej znieść, ma na nią po prostu alergię, tak to już niestety w tym zawodzie jest. Moja siostra zobaczyła jednak „Nikt ,tylko ty” -i co? I pokochała Krysię!

KJ: A Magda naprawdę ma na mnie alergię, wiesz? Taką prawdziwą. Ona jest uczulona na wszystko...

MU: Wcale nie na wszystko, ale rzeczywiście jestem alergiczką. I takiego uczulenia, jakie miałam na perfumy Krysi – bo ona uwielbia oblewać się perfumami, wciąż kupuje nowe, bardzo kosztowne, pachnie nimi na pół kilometra..

KJ: Edward, mój mąż, mówi mi często, że wolałby już chyba, żebym je piła!

MU:-...takiego uczulenia nie miałam na nic! Przed premierą „Białej bluzki” spuchłam po prostu do niemożliwości... Krysia ma zaraz grać wielka rolę, tłumy podekscytowanych ludzi: Janda, Janda a Janda musi się opiekować swoim reżyserem, który leży cały w bąblach! Wezwała przez kogoś lekarza i okazało się, że jestem śmiertelnie uczulona na jej perfumy. Ale to wszystko nieważne. Liczą się intencje. Ja z tymi bąblami mogę umrzeć, bo wiem, że ona dobrze mi życzy.

MB: Więc wyszło na moje: istna idylla! Teraz z kolei ja w to nie bardzo wierzę...

KJ: Ale przyszłam raz do Magdy ani trochę - dla niej i tylko dla niej-nie uperfumowana. Pamiętasz?

MU: Świetnie pamiętam, bo to było raz w życiu. Specjalnie się nie uperfumowała, to prawda, za to wdarła się do mnie do szpitala siłą, w dodatku z całym plikiem tych kolorowych gazet, co mój mąż zabrania mi czytać... Mówię do niej: no ,tym razem już chyba całkiem zwariowałaś!

KJ: A pamiętasz, jak ja tego twojego lekarza skrzyczałam?

MB: Że źle leczy?


KJ: Że w ogóle jest beznadziejny! To była neurologia, tak? Więc ja krzyczałam, że trzeba Magdzie umożliwić kontakt z kimś innym, z ludźmi, a nie zamykać oddział – tak, że ja nie mogę do niej wejść!


MU: Wiesz, to był OJOM, czyli oddział intensywnej opieki medycznej, gdzie obowiązuje całkowity zakaz wstępu. Darła się strasznie.

KJ: Ten lekarz prosił mnie w końcu tylko o to, żebym nie używała telefonu komórkowego, bo to zakłóca pracę tych wszystkich urządzeń...

MU: do których ja byłam podłączona. Ja jej mówię: -Krysia, ale ciebie przecież ci lekarze znienawidzą! Ona na to: e tam, już mnie raz znienawidzili, jak się wdzierałam do ojca, niech nienawidzą!

KJ: Chciałam im tylko wytłumaczyć, że jak Magda mnie zobaczy, od razu poczuje się lepiej.

MB: I co, poczułaś się lepiej?

MU: Przestraszyła mnie tak, że zaczęłam szybko wracać do zdrowia. Ona umarłego obudzi. Ja jej chwilami nienawidzę, boję się jej.

KJ: No bo wiesz: Magda leży w szpitalu, ja nie wiem co jej jest, to co mam zrobić? Nie ma takiego miejsca, gdzie bym nie weszła!

MB: Czyli idylla z elementami tragikomedii... Łączy was na szczęście poczucie humoru i zmysł autoironii. Jesteście jednak tak różnymi osobowościami, że zgrzytów i spięć nie da się chyba uniknąć?

KJ: My tu mówimy o naszej przyjaźni, tak? Wtedy, przy piosenkach Hemara, czyli właśnie na jakimś „zakręcie”, zrozumiałam, że ja-przy moich nerwach, temperamencie, histerii, podatności na wpływy, klimat, atmosferę- bez Magdy mądrości i spokoju mogę naprawdę zginąć! Tak się zaczęła przyjaźń. Ale przez te wszystkie lata musiałam się też nauczyć Magdy, i odkryłam, że ona, taka niby spokojna i powolna, reaguje czasem równie emocjonalnie i histerycznie jak ja! Zdarza się, że mówi mi coś takiego, z czym ja się absolutnie nie mogę zgodzić!

MU: Krysia już teraz wie, co jest moim pierwszym wrażeniem, co jest moją histerią, co jest moim lękiem...

KJ: Magda nie mogła na przykład ścierpieć mojego „Na szkle malowane”, bo ma uczulenie na góralską muzykę... Magda mówi, żebym nie grała Szekspira, „bo tam się wszyscy mordują”! I jeszcze coś, co już wygląda na absolutną paranoję: ja to niby Magdzie ufam w sprawach zawodowych, tymczasem to jest osoba, która nie chciała przyjść na „Medeę”, bo nie mogła oglądać sztuki, w której kobieta zabija swoje dzieci. No... to już ją całkowicie dyskwalifikuje jako doradcę!


MU: Ja cierpię, że moja Krysia gra kobietę, która zabiła dwoje dzieci! Nienawidzę tego! W ogóle nie jestem w stanie zrozumieć, że ktoś chce coś takiego zagrać!

MB: Niesamowite... tego się nie spodziewałam!


KJ: Ale to też jest dla mnie jakaś wskazówka. Ponieważ, jeśli Magda tak reaguje, to grając Medeę muszę na nią spojrzeć również z perspektywy, bo ja wiem, kroniki sądowej w „Expresie Wieczornym”. To znaczy muszę jeszcze bardziej uwiarygodnić psychikę kobiety, która znalazła się aż w takim stanie bólu, zazdrości, choroby...

MB: Czyli niezależnie od wszystkiego wciąż wyrywasz do przodu!

KJ: Ja chcę spróbować zagrać wszystko. A Magda mi mówi: a po co?

MU: Krysia ma siłę, której ja już nie mam. Kiedyś świat sztuki, piosenki, kabaretu, ”Kabaretu Starszych Panów”, wydawał mi się sto razy ciekawszy, niż świat prawdziwy. Teraz jest na odwrót . Teraz sobie myślę: po co występować, grać, śpiewać, reżyserować? straszliwie zazdroszczę Krysi tego, że jej sprawia przyjemność wychodzenie o siódmej na scenę! Ona przyjeżdża do mnie po przedstawieniu „Marii Callas”...

MB: Wielki, wspaniały i w pełni zasłużony sukces Krystyny Jandy! Przepraszam, musiałam to dodać.

MU: Szczyty aktorstwa! W ogóle dziś w polskim teatrze, jak mówi jej mąż, jest Krysia- a za nią ciemność. Ona przyjeżdża do mnie wykończona jak górnik po ośmiu godzinach pracy w kopalni, ale naładowana energią - i szczęśliwa. Widzę to. A mnie jakikolwiek kontakt z ludźmi tak strasznie dużo kosztuje psychicznie! Ja najchętniej przyjaźnię się przez telefon, a w ogóle, gdyby nie moja rodzina, zamieszkałabym na resztę życia w celi brata Alberta, na Kalatówkach...

KJ: Ależ Magda, aktor żyje tylko wtedy, kiedy na niego patrzą, słuchają go i biją mu brawo. To jest ta chwila między 19-tą a 21-szą.Więcej nic nie ma!

MU: Widzisz, Krysia wciąż coś robi, planuje, chce ze mną pracować, chce mnie za uszy wyciągnąć do życia , a ja nie jestem w stanie ruszyć się z kanapy, nie widzę sensu w ścieleniu łóżka i zdejmowaniu piżamy... A ta wydzwania, albo przychodzi z kasetą Krawczyka i upiera się, że musimy potańczyć, to świat od razu będzie piękniejszy! A ja wiem, że nie będzie. Mówię do niej: czemu mnie męczysz? Idź do swojego kolorowego, intensywnego życia, zostaw mnie!

KJ: Magda jest mi potrzebna. Nad niektórymi rzeczami po prostu nie chcę pracować z nikim innym. Są takie tematy i takie problemy, które ona –właśnie z tymi swoimi depresjami, rozumie lepiej niż ktokolwiek! A ja gram przecież nie tylko po to ,żeby mi ludzie bili brawo, również po to, żeby wychodząc z teatru mogli powiedzieć :ach, więc tak to jest.. I dlatego chce się spotykać z jej smutkami, lękami, uczuleniem na moje perfumy, ze wszystkim!

MU: Nienawidzę jej, a po miesiącu mi to przechodzi. I wtedy jestem rozczulona: ona przecież chciała dobrze, chciała jak najlepiej! Na tym polega moja do niej miłość i moja przyjaźń. Wszystko co Krysia chce ze mną zrobić- obojętne, czy jej się to udaje ,czy nie- robi dlatego, że życzy mi jak najlepiej. I to jest wzajemne. Tyle, że jesteśmy bardzo różne. Mieszkałam u niej przez pół roku, w Milanówku. W niedzielę Krysia nie ma co robić-idzie sadzić tuje. Sześćdziesiąt tui w ogrodzie! Ja bym w taką niedzielę po prostu leżała, patrzyła w niebo, myślała: mój Boże, takie słońce, takie chmury, a my musimy przeminąć, przemijamy, kto nas w to wszystko wrobił... problemy egzystencjalne, sens życia i tak dalej. A ona sadzi tuje!

KJ: Najlepszy był Magdy mąż, który mnie wtedy zobaczył i zdziwił się, co robię. Powiedziałam: sadzę tuje.


MU: Przybiegł zaraz do mnie: ”Spójrz, Krysia sadzi tuje, a ty co?! Idź tam, coś zasadź!”...Krysia jest strasznym przykładem, bo ciągle coś robi. Ale ona mówiła o Medei, to ja opowiem o jodze. Czas Hindusa i czas Nowojorczyka, rozumiesz. Każda z nas jest tylko sobą!

KJ: Tak, to rewelacja .Magda wciąż wspominała o jodze, więc któregoś dnia przemknęło mi przez głowę, że może ja też spróbuję, to znaczy siądę w tym czymś, no, pozycji lotosu, skupię się i coś wymyślę, to będzie dobre! A ona nagle mówi, że chodzi właśnie o to, żeby nie myśleć... No nie, to już jest nie dla mnie!

MU: Krysi się wydawało, że medytacja ,to jest myślenie.

KJ: No właśnie - takie intensywne, bardziej skupione myślenie! Że trzy razy szybciej przemyślę to, co mam do przemyślenia!

MU: A ja jej mówię, że najważniejszy wysiłek polega na tym, żeby nie myśleć ani o ty co było, ani o tym co będzie. Żeby oczyścić umysł i tkwić w teraźniejszości , w chwili. Jak się zdenerwowała! ”To tak można żyć?! ”Tłumaczę, że chorym osobom myśli tak się kotłują, że zabijają, nie można tego wytrzymać... A ona: ”Jak to zabijają? Najpierw myślę o tym, potem o czymś innym, potem jeszcze o tamtym, potem wychodzę do teatru, potem wracam i zasypiam. A jak nie mogę zasnąć, to czytam, albo piszę scenariusz- i wstaję!”
Rozśmieszyła mnie strasznie. Ale mimo że jestem zupełnie inna - rozumiesz „mimo że”- pomyślałam sobie: a może to właśnie Krysia jest mędrcem?

MB: Dziękuję wam i żegnam kawałeczkiem wiersza Agnieszki Osieckiej, którym kończą się „Szpetni czterdziestoletni”:


Potem wraca się do siebie...
Zawsze wraca się do siebie...
Tylko powiedz... tylko powiedz:
Gdzie to jest?

 

 

  Do spisu artykułów


 


____________________________________________

 

JEJ STYL.
CZEKAM NA LATO.

Tekst Joanny Pruszyńskiej
Źródło: Twój Styl, maj 1996
 

Lubi przeskakiwać przez poprzeczki, które sama sobie ustawia, ale nie lubi się ścigać. Nie wpada w rozpacz z powodu nieudanej próby w teatrze jeżeli świeci słońce. Najchętniej zagłębia się w hamaku z książką albo uprawia jogę. Ale myliłby się ktoś, kto by sądził, że nic wtedy nie robi - Ona po prostu myśli.

Magda Umer od roku nie daje recitali. Ostatni z trzech albumów wydanych przez jej ulubioną wytwórnię Pomaton, został opatrzony tytułem Wszystko skończone.

– W czasie recitalu najbardziej lubiłam zawsze ostatnią piosenkę, bo wiedziałam, że występ mam za sobą. To mój odwieczny dylemat: Jak sprawić przyjemność publiczności, nie dręcząc siebie. - Mówi Magda Umer.

-Gdybym była aktorką, może umiałabym co wieczór wkładać kostium. Ale ja za każdym razem opowiadam o sobie. Zupełnie jakbym stała przed ludźmi nago. Mogę to robić na plaży nudystów, ale nie na estradzie.

- Widziałem, jak ona strasznie przeżywa każdy występ – Potwierdza Wojciech Mann. Wykończyłaby się, gdyby robiła to częściej, Na długo przedtem, zanim zaczęła pisać scenariusze i reżyserować w teatrze i telewizji, zanim z właściwą sobie pasją i skrupulatnością zajęła się twórczością Wasowskiego i Przybory, zanim wymyśliła swoje nietypowe i niezwykłe programy telewizyjne, wreszcie zanim wydała pierwszą z dziewięciu płyt, wiedziała, czego w życiu na pewno robić nie chce. Taniej kariery.

Studentka polonistyki wygrywała wszystko, co było do wygrania na festiwalu opolskim i na Famie. Kiedy w ślad za sukcesem pojawili się tekściarze, kompozytorzy, tajemniczy impresariowie i układy, umiała wybrać.

Nie zapisała się do Estrady, nie zgodziła się na zdjęcia – pocztówki, wiszące żałośnie w kioskach Ruchu. Występowała tylko w klubach studenckich. Odrzucała teksty, które wydawały się jej banalne. Nie śpiewała przebojów, ani Big-Beatu.

- Z dzieciństwa zapamiętała jak ojciec zamykał się sam w pokoju, grał na fortepianie i śpiewał. Czasami wpuszczał ją i jej dwóch młodszych braci. W liceum śpiewała ballady Bułata Okudżawy. I kiedy dawni koledzy: Andrzej Woyciechowski, student romanistyki, Janusz Weiss, student chemii i Krzysztof Knittel, student Akademii Muzycznej zakładali kabaret, przypomnieli sobie o dziewczynie ze szkolnych akademii.

Zgodziła się śpiewać pod warunkiem, że będą przychodzić sami znajomi. Znajomi przyprowadzali znajomych. Przychodzili przede wszystkim dla Magdy.

– Trudno jej było nie zauważyć - wspomina Krzysztof Knittel. Kompozytor. – Otwarta i naturalna. Wyrazista i wiecznie uśmiechnięta. Spoważniała dużo później. Magda była dla mnie zawsze typem osoby na całe życie. Trzpiotka? Nie, nigdy.

– Musiała mieć pewność, że występuje w dobrej kompanii – mówi Janusz Weiss, znany dziś z Radia Zet. Ongiś twórca znakomitych kabaretowych tekstów, twórca z Jackiem Klejfem, słynnego Salonu Niezależnych. – Do Magdy nic nie pasowało ta jak liryczne piosenki Andrzeja Woyciechowskiego z fagotem wymyślonym przez Krzysia Knittla. I na pogrzebie Andrzeja, tak jak sobie życzył, zabrzmiały śpiewane przez Magdę Umer Kasztany.

– Jej wrażliwość nie tylko na sens, ale na brzmienie słowa – zastanawia się Krzysztof Knittel – Zawsze doskonale czuła jak komponować czas. To nieśmiałe śpiewanie półgłosem...

Ledwie dotyka dźwięków, jakby bała się podnieść głos, krzyknąć. Piosenki, na ogół smutne, krążyły wokół nieszczęśliwych miłości, bo sama Magda Umer przeżywała miłości dramatyczne. (W jednym z jej mieszkań wisiała sentencja Rabindranatha Tagore: „Znam, znam Twoje sposoby, nigdy nie zrobisz tego na co bym miała ochotę.”). I te poezje ukochanego Leśmiana, Gałczyńskiego, twierdzi, że pomagały przede wszystkim jej.

Śpiewała szeptem Przepraszam za słońce, przepraszam za deszcz... Interpretacją, dykcją wydobywając to, co inni wielkim głosem.

Nagrała pierwszą płytę, ciągle występowała w kabarecie Stodoła, na warszawskiej Polonistyce pisała pracę o Wisławie Szymborskiej, przez cztery lata grała Rachelę w Weselu Adama Hanuszkiewicza. I jeszcze Maciej Zembaty zaangażował ją do kabaretu czarnego humoru Dreszczowisko.

- Poznałem Magdę na festiwalu opolskim, bardzo mi się spodobała – Opowiada Zembaty – Dziewczyna Wikingów:

Włosy do pasa, wcięta w talii, Pierś wysoka i pokaźna, ciało jak aksamit, pięknie opalona, nawet w zimie. Bezskutecznie i nieśmiało próbowałem ją uwieść. Wyjeżdżaliśmy zaprzyjaźnieni, a ja nawet zadowolony, że poznałem tak dziwną osobę. Podobała mi się jej zmienność nastrojów. W ciągu pięciu minut, od euforii do rozpaczy. Kiedy jechaliśmy z naszym kabaretem do Szczecina, wyśpiewywała na przemian: Hej wy konie, rumaki stalowe i Pamiętasz była jesień. A przecież miała pracować w szkole ( niech już da spokój z tą szkoła – irytuje się Weiss – niech teraz powie, że po studiach chciała pracować w wiejskich, likwidowanych wypożyczalniach.)

Nie potrafię powiedzieć, jak wówczas zajętą byłam osobą – wspomina Magda Umer – wieczorami byłam tak zmęczona, że po prostu rzucałam gdzieś ubranie i zasypiałam. Moje życie toczyło się w tak zawrotnym tempie, że nawet nie zauważyłam, kiedy minęło 10 lat.

Miała dopiero 28 lat, sama wychowywała swojego pierwszego syna Mateusza. Utrzymywała dom, pomagała rodzicom (a oni jej) i starannie przebierała w zawodowych ofertach. Zaczęła występować w telewizji.

- Stała zawsze trochę z boku. Była nieprawdziwym pracownikiem nieprawdziwego szefa i było nam z tym dobrze – Mówi Wojciech Mann, ówczesny przełożony Magdy Umer, który miał ją zmusić do systematycznej pracy i posiadania własnego biurka – Lubiana przez podobnie myślących. Miała wielki atut: „Betony” patrzyły na nią jak na nienormalną i nie próbowały jej wykończyć. Mimo to po Stanie Wojennym, ( jako źródło pesymistycznego antysocjalizmu), znalazła się bez pracy w telewizji, z zakazem występowania gdziekolwiek.

Opowiada, że kiedy w wieku 33 lat straciła jakąkolwiek nadzieję na ułożenie sobie życia zawodowego, udało jej się wreszcie ułożyć sobie życie prywatne.

To Jeremi Przybora, jej mistrz i przyjaciel, wywróżył Magdzie kilka lat wcześniej, w piosence oczywiście, męża „Z pięknym męskim wnętrzem”. Z tym, którego wszyscy nazywają Płetwonurkiem, jest szczęśliwa od lat 13.

Praca nad Białą Bluzką, Abelardem i Heloizą, spektaklami Zimy żal, Big Zbig Show i Kobietą zawiedzioną, czyli teatr, pochłonęły ją do tego stopnia, że zaczęła zaniedbywać piosenkę. Rzadko ją można namówić na publiczne występy.

Kiedyś jeździła z recitalami, owszem. Potrafiła rozmawiać długo z nastolatkami czekającymi na nią z wypiekami na twarzy pod garderobą. Dla nich miała czas zawsze, unikała natomiast dziennikarzy i życia nocno – restauracyjnego. Uciekała jak najszybciej z miejsca koncertu.

- Każdy wyjazd z Magdą to był oddech od codzienności – opowiada Wojciech Borkowski, od kilkunastu lat pianista Magdy Umer. Jadąc w trasę już na pierwszym skrzyżowaniu słyszeliśmy: Po cholerę my tam jedziemy?. Albo jeszcze gorzej. Gdyby nie trzeba było występować, byłoby najlepiej, mówiła Magda pakując się do samochodu w kurtce puchowej za kolana, w olbrzymich buciorach, z wielkim worem, bez makijażu.

Dopóki Płetwonurek nie kupił jej futra mówiąc, że artystka powinna się szanować. Jeździła w tym futrze skrępowana, bez względu na porę roku. Bo jej zawsze jest zimno. Futro więc nosi, ale uważa, że zimę należy przeczekać w ciepłych krajach albo w saunie. Cały rok czeka na lato.

Ona jest jak kot – śmieje się jej przyjaciółka Zuzanna Olbrychska, o której Magda Umer mówi, że potrafi delikatnie organizować ucieczkę od smutku.

Lubi się zaszyć, wygrzać na słońcu, leżeć w łóżku. Może spokojnie spędzić tydzień na myśleniu i będzie to dla niej ważniejsze niż zwiedzanie siedmiu stolic świata.

Magda woli ludzi obserwować, niż z nimi rozmawiać. Przyjaźnie podtrzymuje najchętniej przez telefon.

O której dzwonić żeby jej nie obudzić? – zastanawia się Zbigniew Zamachowski. Zaspana jest zawsze, co nie znaczy, że śpi. Jest typem niedźwiedzia, zimowego. Ja boję się dzwonić o jakiejkolwiek porze. Można dzwonić zawsze bo i tak nie odbiera telefonów. Włącza się automatyczna sekretarka, albo odbiera mąż Andrzej.

-Proszę krótko, zachęca ciepłym barytonem – Podmiot, orzeczenie, przydawka.

W domu ma zawsze dużo roboty. I nie żałuje tego. Dom prowadzi nie dlatego, że tak wypada, albo że może sobie na to pozwolić, ale po prostu dlatego, że bardzo to lubi. Agnieszka Osiecka twierdzi, że tym samym ucieka od zawodowych projektów, ale Magda Umer sądzi, że myślenie o tym, co zrobić na obiad, daje spokój i przywraca właściwe proporcje.

Stara się nie myśleć o tym, co było, i o tym, co będzie. Żyje codziennym dniem. Zanim urodziła dzieci była Nocnym Markiem, teraz o dziesiątej lubi być w łóżku z książką.

Z takiej osoby La boheme, stała się odpowiedzialną matką dwójki dzieci – Wojciech Mann zapamiętał, że dopóki nie nastał Płetwonurek, do pokoju Magdy Umer wchodziło się przez szafę – To nie jest dom z petami w szklance po herbacie. To jest zadbany, ciepły dom. Bez żadnej pozy.

Złości ją szybkość i powierzchowność życia towarzyskiego.

Do teatru woli przyjść nie na premierę, film ( Woody Allena, Federico Felliniego, Ingmara Bergmana) obejrzeć w pustym kinie. Ma specyficzny gust, daleki od najnowszych trendów mody. Woli przyzwyczaić się do jednej sukienki, ale w dobrym gatunku... Sweter bawełniany w szaroburym kolorze będzie zawsze świetnym prezentem. Bardziej cieszy ją muszelka przywieziona specjalnie dla niej niż drogie perfumy. Zresztą na perfumy i kremy ma uczulenie. Nie lubi podarunków z okazji tej czy owej, tak jak nie lubi świąt i okazji rodzinnych. Bardzo długo prowadziła dziennik. Odkąd dostała kamerę, filmuje tak zwane drobne przejawy życia. Np. Rozmowy w kuchni. Z dnia na dzień rzuciła oglądanie telewizji. Słucha radia i płyt. Ale najchętniej uprawia jogę.

To jest w ogóle sportowy dom: jej mężczyźni pływają, nurkują, jeżdżą na nartach, grają w koszykówkę.

Ciągle powtarza, że kiedy kobieta robi się starsza, to wszystko w niej się pogarsza. Najwyraźniej cieszą ją aforyzmy. Ma dwa ulubione: „Kobieta – najlepszy przyjaciel człowieka...” Jeremiego przybory, którego autorstwa gratulował mu sam Antoni Słonimski oraz ”jedyny ważny klucz w jedynie słusznej sprawie tworzą żurawie” Andrzeja Poniedzielskiego.

Bułat Okudżawa, jeden z mistrzów Magdy Umer, na pytanie, jakie jest jego marzenie, miał kiedyś odpowiedź: „Żyć w XIX wieku, być bogatym właścicielem ziemskim i żeby wszyscy ludzie żyli w XIX wieku i byli bogatymi właścicielami ziemskimi’. To zdanie oprawiła sobie w metaforyczne ramki – a jeśli o nią chodzi, najlepiej, żeby wszyscy dali jej święty spokój i mogła zaszyć się na dobre w hamaku - mówi Zamachowski.

Właśnie na strychu, dokąd Magda Umer prowadzi mnie krętymi schodami, mówi, że czuje się naprawdę szczęśliwa, kiedy zagłębia się w hamaku i zawinięta w koc, z nogami do góry, czyta. Może to być powieść Singera lub wiersze Księdza Jana Twardowskiego albo coś zupełnie innego.

Albo przez sprytnie wymyślone okno w dachu patrzy w niebo. Na strychu spędza dużo czasu, zimą woli rozmawiać w salonie, bo na strychu nie ma kaloryferów.

Oprowadza po swoim królestwie: jest tu hamak, oczywiście kilka ratanowych i drewnianych mebelków, stara maszyna do pisania, trzy biureczka (Stanowiska pracy”) Na ścianach plakat z ukochanego spektaklu „Zimy żal” i zdjęcia .Jean – Paul Belmonda. Tutaj Magda Umer jest u siebie, spokojna, że najbliższa rodzina – mąż i dwaj synowie, osiemnastoletni Mateusz, student geologii i dziesięcioletni Franek, czeka na dole.

Powiedz, powiedz, jak nas tu wszystkich terroryzujesz. Nie odkładasz rzeczy na miejsce: - - -- właśnie wchodzi mąż Andrzej, wielki, przystojny, uśmiechnięty – Pani jest tą młodą dziennikarką? A ja jestem stary mąż...

Magda Umer lgnie do ludzi pogodnych. Choć mąż i Zuzanna Olbrychska doprowadzają ją czasem do szału niepoprawnym optymizmem, nie może sobie bez tego poradzić.

Może się wydawać nieprzystępna, wyniosła komuś, z kim nie ma ochoty na bliższą znajomość – ale jeśli kogoś wpuści do serca – zapewnia jej przyjaciółka, poetka i psycholog Magda Czapińska – potrafi być prawdziwym przyjacielem. Mam szczęście tego doświadczać.

I przyjaciele garną się do niej. Nawet najbardziej zajęci, których prosiłam o spotkanie, mówili: dla Magdy, zawsze.
Garną się prosząc o radę, traktując ją jak wyrocznię.

Nie wyrzuci nieszczęśliwego na zbity pysk, a ma rzeczywiście magiczną siłę przyciągania ludzi nieszczęśliwych – Krzysztof Materna widzi w niej wróżkę, pocieszycielkę. Maciej Zembaty twierdzi, że Magdzie Umer obca jest plotka, zawiść, podchody intrygi i spiski.

Mówi prawdę w oczy. Jeśli się czymś zachwyci, natychmiast daje temu wyraz. Nic nie sprawia jej takiej przyjemności, jak pochwalić kogoś z całego serca

-Ostatni film Nikity Michałkowa, zrobił na mnie takie wrażenie, że po prostu oddałam mu swój kapelusz (Bardzo kosztowny, wtrąca mąż)

Nie prawi czczych komplementów, co to, to nie – idzie na przedstawienie i zapytana mówi, że okropne.

Musisz do nas wpaść koniecznie, mówi ktoś. Nie przyjdę, Magda na to. Nie wezmę udziału w programie, bo mi się nie podoba – wylicza Zuzanna Olbrychska – ale Magda ma tyle wdzięku, że jakoś jej to uchodzi.

- Potrafi kierować ludźmi, zauważa Maciej Zembaty – robią to, co chce. I nawet tego nie zauważają.

- Opowiada wdzięcznie, literacko, to Krzysztof Materna – spacerując w tych opowieściach przez najróżniejsze meandry swojego życia. Lubi pracę z aktorami i oni lubią pracę z Magdą – jej namowy, upór to potok słów okraszanych miną anioła – rozmarza się Zbigniew Zamachowski

- Magda przy całej swojej eteryczności jest osobą upartą i konsekwentną. Potrafi dopiąć swego.

Magda Umer to może więc nie tylko, jak mówi Agnieszka Osiecka, dojrzały elf.

Wojciech Mann twierdzi, że jest trudno uchwytna, potrafi bardzo zmylić, jeśli ktoś jej nie zna. Jednemu wyda się nieuporządkowaną muzą, drugiemu osobą, która załatwia sprawy rozsądnie i szybko – to są stany a nie świadome przybieranie pozy – zaznacza Mann – wynikające z głębi jej kobiecości. Bo pewnie by się deską zabiła, gdyby się przyłapała na takim udawaniu.

Roztargniona, ciągle czegoś szuka. Nie wie, nie pamięta, ale przypomni sobie, jeśli to naprawdę konieczne.

Na niektóre rzeczy nie zwraca uwagi. Jeśli coś ważnego ją odciągnie. Może to być ptak. Albo telefon Agnieszki Osieckiej. Niezorganizowana a, o dziwo, skuteczna.

Próby mają często charakter towarzyski, ale tylko dlatego, że Magda Umer ma zawsze wszystko starannie przemyślne.

Taka dokładnie zaplanowana improwizacja. Aktorom ciągle powtarza, ze trzeba grać tak, żeby nie było widać fastrygi – piórko Kulisiewicza – przypomina sobie Janusz Józefowicz – tak mówiła zawsze Magda. I tak ją nazywaliśmy. Ona, rozumiesz, dawała nam taki cynk estetyczny, żeby trochę bardziej finezyjnie, a my stosowaliśmy grubą krechę. Ona nie lubi spraw jednoznacznych, rzecz musi być zawsze odrobinę zawoalowana. Reaguje na każdy dźwięk niepotrzebny. Zastrzeżenia może budzić jakość dźwięku, ale nie jakość emocji.

Magda pyta zawsze, ale po co to jest?

Zuzanna Olbrychska uważa, że Magda ma wyjątkowe ucho na fałsz. Dlatego jest dobrym reżyserem. Jak się do czegoś zapali, robi to bardzo solidnie. Wybranym przez siebie osobom oddaje się bez reszty. Nikt jak ona nie zajął się Krystyną Jandą, albo Zbigniewem Zamachowskim. Tak się zaopiekowała twórczością Przybory, że on teraz niczego nie chce robić bez niej.

Jeśli jakaś instytucja zaczynała stawiać warunki, których nie aprobowała, wstawała i mówiła, bez cienia zdenerwowania: No to nie robimy. Wiedziała, że jeśli w tym co wymyśliła, wszystko ma sens, to gdy jeden klocek wypadnie, wszystko runie.

Nie zgadza się na reżyserowanie składanek, koncertu z dnia na dzień.

- Myślę, że nie zrobiłam piętnastu przedstawień tylko dlatego, że już je wcześniej sobie wyobrażałam – mówi Magda Umer – i Panu Bogu dziękuję, że nie muszę tego robić dla pieniędzy. No, może też trochę mężowi...

Wolę nie robić niczego, niż coś, pod czym nie mogłabym się podpisać.


***

PRACA – lubię, ale nie za często.

KARIERA – mała rzecz a cieszy

ŚPIEWANIE – poproszę o drugi zestaw pytań

DOM – centrum świata.

PRZYJACIELE – najważniejsi ludzie.

SAMOTNOŚĆ – cóż po ludziach...

NUDA - Nie znam tego pojęcia

HUMOR – bez niego od razu należy się powiesić.

PRAWDA – jest ich wiele

NERWY – Bez przerwy.
 

 

  Do spisu artykułów



 

 

 


____________________________________________

 

WŁOSY MOKRE OD POCAŁUNKÓW
Z CYKLU "ICH PIERWSZE MIŁOŚCI"

Rozmawiał ANdrzej Babaryko
Źródło: Imperium - magazyn bestsellerów wydawany pod patronatem
PWSTiTV i teatru im. Leona Schillera w Łodzi (red. naczelny Marek Miller)
nr 1 styczeń 1993


 


AB: Zanim porozmawiamy o pani pierwszych, młodzieńczych miłościach, chciałbym się dowiedzieć, na jakie lata przypadała pani młodość, w jakim domu się pani wychowywała ,do jakich chodziła szkół?

-Urodziłam się w Warszawie, 9 października 1949 roku. Moją mamą była młodziutka 19-letnia dziewczyna, już po ślubie, ale jeszcze przed maturą ,a tatą 21-letni chłopak, który szykował się na studia prawnicze. Pochodzili z bardzo biednych rodzin. Ich ojcowie byli komunistami, przed wojną siedzieli w więzieniach. Nie znałam swoich dziadków. A babcie, biedne , schorowane kobiety, nic nie rozumiały z nowego porządku świata i, na wszelki wypadek, nie rozstawały się z różańcami. Moi rodzice wybrali drogę swoich ojców. Biednym ludziom łatwo było uwierzyć w wyższość ustroju komunistycznego nad jakimkolwiek innym. Tym bardziej, że od świtu do zmierzchu trąbiły o tym środki masowego przekazu : gazety, Radio, moja ukochana Kronika Filmowa (telewizji jeszcze wtedy nie było). Inżynierowie dusz pisali dla nich wiersze, piosenki, książki, realizowali filmy. Przedstawiali prosty, czarno-biały świat.
Moi rodzice nie mieli pojęcia o prawdziwej historii i prawdziwej polityce- ja przynajmniej bardzo chciałabym w to wierzyć. Katyń, łagry na Wschodzie i zbrodnie Stalina - to były sprawy, o których dowiedzieli się po latach. Poza tym w innym ustroju nigdy nie byłoby ich stać na naukę. Uczono ich więc, a ja przebywałam kolejno :w komunistycznym żłobku, komunistycznym przedszkolu, komunistycznej szkole i komunistycznej świetlicy. Pamiętam, że w przedszkolu wisiały portrety Bieruta i Rokossowskiego... O Bierucie mówiono nam, że to najważniejszy człowiek w Polsce, taki jakby król, i że bardzo kochał dzieci. Któregoś dnia starszaki z naszego przedszkola (między innymi ja) pojechały do Domu Partii oglądać naszego KRÓLA w otwartej trumnie. Najlepszy człowiek na świecie i największy przyjaciel dzieci nie żył. Płakałam trzy dni i dobrze tę rozpacz pamiętam... Wycięłam sobie zdjęcie Bieruta ze „Świerszczyka” -byłam w żałobie. Potem poszłam do szkoły, w której uczyłam się 11 lat, czyli do matury. Kochałam tę szkołę. Do głowy mi nie przyszło, że mogą mnie w niej uczyć jakiejś nieprawdy. Szok przeżyłam w marcu 1968 roku. Byłam już wtedy studentką polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim Pierwsze zetknięcie z polityką i historią. I z przyjaciółmi, którzy opowiedzieli mi zupełnie inną historię Polski. Przestałam wierzyć rodzicom i to było dla mnie najstraszniejsze. Na jakiś czas nawet uciekłam z domu i mieszkałam w studenckiej „Dziekance”... Podczas wydarzeń marcowych wygłaszałam płomienne przemówienia w Audytorium Maximum... Ale... mieliśmy mówić o miłości.

AB: Właśnie. Czy pamięta pani swoją pierwszą miłość?
MU: Mam poważne problemy z ustaleniem, kto to był... No bo czy można uznać za miłość egzaltowane uczucie 13-letniej uczennicy szkoły podstawowej do 16-letniego Jarka, ucznia liceum, skoro nawet nie pocałowaliśmy się ani razu?

AB: Może można...

MU: Dla mnie był nieskończenie piękny, bo podobny do Mastroiannego... Był pierwszym chłopakiem, który zadzwonił do moich rodziców i zapytał, czy może mnie zabrać do kina. Rodzice osłupieli, bo spodziewali się telefonu w tej sprawie za jakieś dwa, trzy lata . Ale pozwolili. Film nazywał się ”Biały Kanion” .Musiałam potem pójść na to drugi raz, bo niewiele zapamiętałam .Cały czas drżałam z przejęcia. Mój Mastroianni obejrzał film w skupieniu. Był niezwykle dorosły i elegancki. Wracaliśmy na piechotę, padał śnieg, było bardzo romantycznie. Doszliśmy do bramy mojego domu i wtedy on spróbował pocałować mnie na pożegnanie .Zupełnie do tego nie dorosłam .Cofnęłam jakoś tak w ostatniej chwili buzię i on, pewnie niechcący, pocałował mnie we włosy. Chyba uciekłam. Wbiegłam do mieszkania, gdzie cała rodzina z przejęciem oczekiwała na mój powrót . Już od progu krzyknęłam: ”popatrzcie na moje włosy- całe mokre od pocałunków”. Strasznie tym zaimponowałam moim młodszym braciom, ale sam pan widzi, że byłam wyjątkowo egzaltowaną kretynką.

AB: Czy zawsze zwierzała się pani rodzicom?
MU: Zawsze, to znaczy zawsze w młodości. Bardzo ich kochałam i miałam do nich ogromne zaufanie.

AB: Co było potem?

MU: Potem Jarek długo nie dzwonił. Czekałam na telefon tygodniami. Wtajemniczyłam w całą sprawę moje dwie najlepsze przyjaciółki .Cierpiały razem ze mną, śledziły go na przerwach (liceum było w innym skrzydle tego samego budynku), wysłuchiwały cierpliwie, co na temat tej miłości wypisywałam w pamiętniku. W niedzielę chodziłyśmy pod jego okna, właściwie nie wiadomo po co (adres zdobyłam w gabinecie dentystycznym, gdzie były kartoteki wszystkich uczniów). Modliłam się o jeszcze jedno spotkanie i obiecywałam sobie, że wtedy na pewno się z nim pocałuję jak dorosła kobieta. Widziałam jak to robią aktorki w filmach i w lustrze przymierzałam się do tego dorosłego pocałunku.
Po czasie, który wydawał mi się wiecznością, zadzwonił. Znów kino. Tym razem nawet tytułu nie zapamiętałam. Wracamy na piechotę. Jarek nucił znany wtedy szlagier: ”Agatko słodka Agatko, tak rzadko mnie całujesz, to mój pech”. Znowu brama przed domem, śniegu brak, bo prawie wiosna. Romantycznie. Ja zakochana śmiertelnie. Nachylił się nade mną jak dorosły mężczyzna i jak dorosły mężczyzna chciał mnie pocałować. Mówiłam sobie: ”Jeżeli teraz stchórzysz, to on już nigdy w życiu nie spotka się z tobą!” Stchórzyłam. Nigdy w życiu nie umówił się ze mną. Bardzo długo cierpiałam z tego powodu.

AB: I naprawdę nigdy go pani nie spotkała?
MU: Spotykałam na swoje nieszczęście dosyć często, bo przecież uczyliśmy się w tym samym budynku. I śledziłam jego losy. Pamiętam, że kiedy zdawał maturę, to w gablocie szkolnej wywieszone były zdjęcia z rozdania świadectw maturalnych. Na jednym z nich, wcale nie na pierwszym planie, wypatrzyłam fragment jego profilu, w półmroku. Nikt oprócz mnie nie domyśliłby się chyba, że to on .Poczekałam na zmianę wystawy i kupiłam to zdjęcie od autora za cztery złote. To nie były dla mnie małe pieniądze. Chyba ze dwa lata trzymałam „profil w półmroku” w książce pod poduszką... A on prawie nie zwracał na mnie uwagi, czasem zdawkowo się uśmiechał. Pewnie miał już jakąś dziewczynę, która dorosła do całowania, ale ja na szczęście nigdy się o niej nie dowiedziałam. Dowiedziałam się natomiast, że Jarek studiuje medycynę , potem wiedziałam także , w którym szpitalu pracuje...
Po wielu, wielu latach spotkałam go przypadkiem na ulicy, w przejściu podziemnym. Szedł z kwiatami, na pewno od jakichś wdzięcznych pacjentów. Mimo że byłam już dorosłą i doświadczoną kobietą, zarumieniłam się od stóp do głów. Dostałam wszystkie te kwiaty...
Po raz drugi zakochałam się w Jean-Paul Belmondo. Bez wzajemności.

AB: A po raz trzeci?


MU: W moim rówieśniku, koledze szkolnym. Mieliśmy po szesnaście lat, chodziliśmy do dziesiątej klasy, on na francuski, a ja na łacinę.

AB: Co się pani w nim najbardziej podobało?

MU: To, że był bardzo podobny do Belmonda. I jakby trochę bardziej osiągalny. To była typowa szkolna miłość. Rozstawaliśmy się tylko na czas lekcji. Razem graliśmy w siatkówkę (zdobyliśmy mistrzostwo szkoły w tzw. mikstach!), tańczyliśmy na prywatkach i zabawach szkolnych (zdobyliśmy mistrzostwo szkoły w rock and rollu!) Byliśmy znaną parą w szkole i nauczyciele chyba nas bardzo lubili, bo pamiętam, że kiedy na studniówce pokłóciliśmy się i on tańczył z inną dziewczyną, a ja z innym chłopakiem i wydawało nam się, że „to już naprawdę koniec”- właśnie nauczyciele starali się nas pogodzić .
Uwielbialiśmy „Kabaret Starszych Panów” i Beatlesów. Co miesiąc powstawały wtedy nowe piosenki Przybory i Wasowskiego, Lennona i Mc.Cartneya; pierwsze piosenki Ewy Demarczyk i Koniecznego, Wojtka Młynarskiego i Agnieszki Osieckiej , piękne ballady Okudżawy. Te piosenki towarzyszyły naszemu życiu uczuciowemu.
Dosyć wcześnie zaczęliśmy ze sobą spać. Nie znaliśmy pojęcia grzechu, nasi rodzice byli ateistami, a nasze ciała bardzo już tego zaczęły się domagać.

AB: Powiedziała pani o tym rodzicom?
MU: Nie. Aż tak odważna nie byłam. Chodziliśmy przecież jeszcze do szkoły, wiedziałam, że to trochę za wcześnie, że przed nami najtrudniejsze lata nauki. Ale jakoś nie miałam o to pretensji do siebie, ani do mojego Belmonda, tylko do naszych niespokojnych ciał. Na szczęście uczyliśmy się dobrze, zdaliśmy maturę i egzaminy na studia. On - na elektronikę, a ja - na polonistykę.
Nagle zaczęło być tak, że te moje studia, nowi przyjaciele, a także zabawa w studencki kabaret (zaczęłam śpiewać, kiedy miałam 18 lat), że to wszystko zaczęło mnie bardzo oddalać od elektronicznego świata mojego szkolnego ukochanego. Łączyły nas już tylko noce. Był moją poduszką i kołdrą. Rozstanie było jednak nieuniknione. Bardzo je oboje przeżyliśmy.
Potem jeszcze kilka razy byłam zakochana. Prawie zawsze nieszczęśliwie. Ja kochałam się w kilku mężczyznach, kilku mężczyzn kochało się we mnie, ale najczęściej nie byli to ci sami mężczyźni .Stąd dramaty.

AB: I stąd tyle pięknych, ale smutnych piosenek w Pani wykonaniu?
MU: Na pewno. Na temat nieszczęśliwych miłości mogłabym napisać pracę doktorską.

AB: A tę szkolną miłość wspomina Pani czasami?
MU: Kilka razy próbowaliśmy do siebie wracać. Łudziliśmy się, że może nam się uda wspólne życie. Ale nie udało się. W niczym nie przypominaliśmy siebie sprzed lat. Byliśmy za bardzo poranieni przeszłością. Jednego tylko nie żałujemy oboje-tego, że podczas ostatniego nieudanego powrotu poczęliśmy bardzo udanego syna- Mateusza. Niedługo skończy 15 lat. Bardzo go kochamy.
Uff... ale mnie pan wyciągnął na zwierzenia...

AB: Pani tak ciekawie opowiada, że zamierzam słuchać dalej.
MU: Więcej nie opowiem. Umówiliśmy się przecież na opowieść o młodzieńczych miłościach. Aby szczerze opowiedzieć o tym, co działo się w latach późniejszych, musiałabym nabrać do tych spraw większego dystansu. Na razie go nie mam.
...A teraz całkiem spokojnie wypijemy sobie trzecią kawę...


P.S.
Pani Magda Umer niechętnie udziela wywiadów prasowych. Pomimo to dane mi było odbyć z nią dwie fascynujące rozmowy: o życiu, cierpieniu, przyjaźni, sztuce i o miłości. W druku zostało tylko tyle. Może aż... tyle.
Jako autorowi jest mi trochę żal. Jako człowiek, aż nadto rozumiem!
 


Andrzej Babaryko

 

  Do spisu artykułów

 

 


____________________________________________

 

ROZRZUTNA I OSZCZĘDNY
Rozmawiała Monika Berkowska
Źródło: Gala, 16 grudnia 2002
 


R: Czym różni się Gwiazdka w domu dzisiejszej Magdy Umer od Gwiazdki w domu małej Magdy - Małgosi (bo takie podobno jest pani „urzędowe” imię?
MUŁ Wieloma rzeczami. Święta mojego dzieciństwa zapamiętałam jako dni, w które dostajemy czekoladę , pomarańcze i książki „pod choinkę”. Nie chodzimy do szkoły, leniuchujemy i to właściwie wszystko ...

R: Jak to? A 13 potraw, kolędy, Pasterka?
MU: Niczego takiego nie było, bo rodzice nie wierzyli w Boga i nas tak wychowywali.

R: A czy to prawda, że pani sama przyjęła chrzest, już jako dorosła osoba?
MU: Nie sama, tylko z malutkim synkiem Mateuszem, który dzisiaj jest 25 letnim mężczyzną.

R: Dlaczego to pani zrobiła?

MU: Z wielkiej potrzeby duchowej.

R: A dzisiaj do Wigilii siadacie z całą rodziną?
MU: Mój tata nie żyje już od 15 lat, rodziców mojego męża też już nie ma na tym świecie. Przywozimy na wieś moją mamę, w Wigilię albo Boże Narodzenie, przyjeżdża też brat z rodziną...

R: A pani dzieci?
MU: W tym roku po raz pierwszy nie będzie Mateusza , bo studiuje w Nowej Zelandii
To będzie pierwsza Wigilia bez niego.

R: Tęskni Pani za nim?
MU: Bardzo, ale jeszcze bardziej cieszę się, że jest tam szczęśliwy. Jesteśmy w codziennej mailowej łączności . Dawno nie byłam z nim w tak intensywnym kontakcie, jak teraz.

R: Co on tam studiuje?

Lingwistykę stosowaną. To jego drugi fakultet. Ma nieprawdopodobną łatwość uczenia się języków. Jego dziadek znał ich pięć! Młodszy syn, Franek jest w III klasie liceum. Im. Staszica w Warszawie. Moi synowie kochają się bardzo, chociaż każdy z nich ma innego ojca.

R: Wróćmy do Gwiazdki. Co robicie w tym roku?
Na gwiazdkę robimy te wszystkie „głupoty”, które robią ludzie. Kupujemy ryby , grzyby, lwyby, ciasta ,pierogi, prawie nic nie robimy sami (tzn. mąż robi bigos i śledzie , a ja zupę grzybową) ...

R :Nie ma pani ambicji bycia wspaniałą gospodynią i przygotowania wszystkiego samej?
MU: Sama Gotuję przez cały rok i bardzo bym chciała na święta nie gotować. To wszystko, co kupimy potem bardzo ładnie układamy na bardzo ładnych talerzach... Cieszymy się ,że stół wygląda pięknie i odświętnie, dzielimy opłatkiem, śpiewamy wspólnie kolędy. Ponieważ wszyscy znają tylko jedną, dwie zwrotki, przepisałam najpiękniejsze kolędy i śpiewamy je razem.. długo, długo-no a potem prezenty. Udajemy, że nie wiedzieliśmy co dostaniemy, chociaż najczęściej każdy składa wcześniej jakieś zamówienie.

R: Pani złożyła już zamówienie?

MU: Wymarzony prezent dla mnie to cała lista książek i płyt. Zawsze mówię Frankowi o czym marzę ,co mają mi kupić. Ale w tym roku już nie należy mi się prezent, bo kupiłam sobie w Toskanii lalkę -marzenie mojego życia!

R: Dorosła kobieta kupuje sobie lalkę?!

MU: Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Może to jest podświadome marzenie o wnuczce... a może niespełnione marzenie z dzieciństwa...

R: Jaką cenę się płaci za pokazywanie się na scenie?
MU: Sporą. Na szczęście ja rzadko wychodzę na scenę.

R: Pewnie bliscy są dla Pani wsparciem.
MU: Są, ogromnym

R: Komentują jakoś Pani występy?
MU: Chyba tylko raz byli na koncercie ze mną w roli głównej... Ja nigdy nie zapraszam najbliższych, bo mnie to krępuje.

R:  Z czego to wynika?
MU: Ze wstydu. Ja jestem potwornie zażenowana tym, że wychodzę na scenę. Rodzina to jest świat NORMALNY, w przeciwieństwie do nienormalnego świata artystycznego, który także kocham, ale inaczej.

R: Dlaczego nie chciała Pani występować?
Do dzisiaj nie chcę. To jest ciągle gwałt zadawany mojej naturze. Ile razy wychodzę na scenę-tyle razy szczypię się, czy to jawa, czy to naprawdę ja jestem tą kobietą, która zdecydowała się na spotkanie z zupełnie obcymi ludźmi! Ale po zaśpiewaniu, trzech piosenek czuję takie fale ciepła od ludzi, które dają mi siłę i ogromny zastrzyk energii. To sprawia, że ta godzina mija nie wiadomo kiedy, a ja mam wrażenie, że zrobiłam coś potrzebnego i ważnego.

R: Jest Pani osobą nieprawdopodobnie wrażliwą- jak się z tym żyje w niewrażliwym świecie?
Nie nazwałabym tego wrażliwością, tylko nadwrażliwością, bo jednak to nie jest norma. W życiu szukam ludzi, którzy podobnie patrzą na świat. Dlatego szukam tego w poezji, w literaturze, albo w filmie, teatrze, obrazach, muzyce. Czuję się trochę odludkiem i dziwakiem, ale mi z tym dobrze.

R: Jak to możliwe, że ułożyła sobie Pani życie z mężczyzną , który jest absolutnym Pani przeciwieństwem?

MU: Do dzisiaj zadaję sobie to pytanie, a jesteśmy już razem prawie dwadzieścia lat.
Mimo że on jest biznesmenem (już jego rodzice i dziadkowie byli kapitalistami), ma naturę artysty i myślę, że tylko dzięki temu mogę z nim być. Chociaż jest realistą, twardo stąpającym po ziemi , jest także człowiekiem bardzo czującym ten inny, artystyczny świat.

R:  Jakie ma wady?
MU: Jest na przykład chorobliwym pedantem. I tyranem. Ale ma przy tym tyle wdzięku ,że ja mu wszystko wybaczam. Nawet chorobliwe skąpstwo.

R: Jak to skąpstwo? Przecież wybudował dla pani dom, kupił samochód, otoczył luksusem? To nieprawda?
MU: To prawda, ale jednocześnie cierpi z powodu każdej niepotrzebnie (według niego) wydanej złotówki we wszechświecie.

R: Na jaki najromantyczniejszy prezent było go stać?
MU: Na dwutygodniową wycieczkę na Kubę, dwanaście lat temu, ale to było w ramach przeprosin.

R: Jak to przeprosin, za co?
MU: Kiedyś kupiłam sobie bardzo taniego walkmana, do pracy. Kosztował 35 dolarów. Mało mnie nie zabił, że wydaję pieniądze na takie coś, co rozpadnie się za kilka dni, bo jest za tanie, a ja kupiłam coś tak taniego specjalnie, żeby nie narzekał ,że szastam pieniędzmi...
Strasznie na mnie krzyczał, a ja płakałam i powiedziałam, że od niego odchodzę, bo już nie mam siły uważać w życiu na te wszystkie głupoty, na które on mi każe uważać. (Na przykład że za grubo kroję plasterki sera, albo zbyt rozrzutnie obieram ziemniaki...)Musiał się przestraszyć, że naprawdę odejdę i pobiegł wykupić Sylwestra na Kubie. Było cudownie.

R: Nie zawsze jest więc tak chorobliwie oszczędny.

MU: Jest taka piękna anegdota, którą on sam pointuje. Kiedy nasz syn Franek był malutki jak orzeszek i skończył miesiąc- ja postanowiłam pokazać moje cudo kilku bliskim przyjaciołom i urządzić coś w rodzaju małego przyjęcia. W naszym domu było wtedy wyłącznie szare mydło typu „Jeleń”. Po pierwsze dlatego, że dzieci były alergikami i lekarze zalecali używanie takiego mydła, a po drugie dlatego, że bardzo się to podobało mojemu oszczędnemu mężowi. Tym szarym mydłem Jeleń pachniała cała łazienka, jeżeli można to nazwać zapachem ...I ja powiedziałam do Andrzeja:- Słuchaj, jak przyjdą goście, to może byśmy wyjęli jakieś takie eleganckie mydło, zagraniczne (Był rok 1985 i eleganckie zagraniczne mydło to było naprawdę coś). Mam ich kilka w bieliźniarce. Dostałam je Za Darmo, podkreśliłam trzy razy, od pewnego dentysty z Paryża, który darzył mnie sympatią. Czy moglibyśmy wyjąć takie jedno, Paco Rabanne i położyć w łazience. On bardzo długo nad tym myślał, nie chciał się zgodzić. W końcu ustąpił, ale chodził wściekły. Już za pięć minut mają przyjść goście, a mydełko leży nie zaczęte. Umyj nim ręce, proszę, bo od razu będzie widać, że to tylko dla gości. I widzę, przez uchylone drzwi, jak on z przegraną miną myje ręce i słyszę, jak mówi pod nosem „no nie, ja z tą kobieta do niczego w życiu nie dojdę”...

R: I jak sobie Pani z tym radzi?

MU: Zawsze go oszukuję. Zawsze mówię, że wszystko było za darmo. 3/4 rzeczy dostałam od moich przyjaciół w prezencie. Krysia Janda twierdzi, że on dokładnie wie i chce być oszukiwany, bo mu te duże sumy nie przechodzą przez gardło. Gdyby on znał prawdziwą cenę mojej lalki z Toskanii, musiałabym się do pani przeprowadzić na jakiś czas, aż mu przejdzie...

R: Jaka jest ta lalka?

MU: Niezwykła Nazywa się Buba Matylda.

R: A czy on pozwala sobie robić prezenty?
MU: Rzadko, bo nie znosi wydawania pieniędzy na cokolwiek, nawet na niego. Urodziny, imieniny , Gwiazdka, to jedyne dni, kiedy można wydawać pieniądze na prezenty.

R: I co mu pani kupi w tym roku?
MU: Bardzo drogi i piękny sweter i powiem, że była straszna przecena i że właściwie to mi jeszcze zapłacili parę groszy, żebym go tylko wzięła.

R:  Co teraz wybrałaby Pani dla synów?
MU: Franek pewnie chciałby wszystko o nurkowaniu i o jaskiniach. Nurkuje razem z ojcem, a po jaskiniach chodzi nie wiem po jakich przodkach. Szlag mnie trafia. Jestem przerażona tymi jego pasjami. Mateusz też ciągle uprawia jakieś sporty, jest instruktorem narciarstwa, gra w koszykówkę, ostatnio w jakiegoś podwodnego hokeja, czy coś w tym rodzaju!
Wolałabym, żeby grali w szachy, żebym ja się nie musiała tak bez przerwy o nich bać i denerwować ale na razie to jest marzenie ściętej głowy, bo młodość podobno musi się wyszumieć

R: Słyszałam, że mówi Pani na męża „płetwonurek”?
MU: Tak i on to uwielbia. Należał do tej pierwszej grupy płetwonurków w Polsce. W tej chwili jest to modny sport, wtedy było to coś niespotykanego.

R: A mąż podobno zwraca się do Pani – Małgosiu?
MU: Tak mam wpisane do dowodu.. Czasem mówi Magda, ale chyba rzeczywiście najczęściej Małgosia. Może chce żebym dla niego była Małgosią?

R: Oszczędną Małgosią?
MU: Oszczędną Małgosią to ja nigdy nie będę ( śmieje się), ale Małgosią dla niego mogę być.

R: Jaki jest ten mężczyzna w Pani domu, boi się Pani męża?
MU: Widocznie lubię się bać, bo nie ma innego wytłumaczenia dla tego związku. Na szczęście on mnie kocha.

R: Ma Pani niezwykłe poczucie humoru.
MU: Bez poczucia humoru, z takim smutkiem genetycznym, nie dałabym rady na tym świecie.

R: Co pomaga na smutki?
MU: Czekolada na gorąco! To podstawa. A poza tym Joga i lampy imitujące słońce .Cała Skandynawia się nimi leczy, pewnie pomogłyby mi przetrwać zimę. Na razie takimi lampami dla mnie są moi bliscy i przyjaciele. I jednak zawód, w którym tkwię. To, że potrafię się co jakiś czas zapalać do tego, co chcę zrobić .Tym żyję. A już w lutym, zaraz po premierze przedstawienia, które przygotowuję w teatrze „Ateneum” wyjeżdżam na wakacje zimowe do mojego syna , do Nowej Zelandii- tam będzie wtedy pełnia lata!

R: Strasznie pani zazdroszczę... A co to będzie za przedstawienie?
MU: Spektakl poświęcony twórczości Wojtka Młynarskiego, z okazji 40 lecia jego działalności .Wystąpią w nim wybitni aktorzy: Stanisława Celińska ,Piotr Fronczewski, Piotr Machalica, Marian Opania, Maciej Sthur, Zbigniew Zamachowski i Wiktor Zborowski.

R: Wspaniała obsada! Trzymam kciuki i dziękuję za rozmowę.
MU: A ja dziękuję za gorącą czekoladę. Melancholicy wszystkich krajów - łączmy się w walce ze smutkiem i rozjaśniajmy sobie życie wszystkimi dostępnymi środkami...


 

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________

 

JESTEŚMY TU NA CHWILĘ
Rozmawiała Alina Gutek
 



Mistrzyni nastrojów. Nikt nie potrafi ,tak jak ona, grać na czułych strunach naszej duszy. Ostatnią swoją płytę, wydaną osiem lat temu, zatytułowała „Wszystko skończone”. I oto niespodzianka – Magda Umer znów zaśpiewa. Tym razem dla najmłodszych, w ramach akcji „Przytul dziecko”.



- To znaczy, że jednak nie wszystko jeszcze skończone? Czy płytę „Śpiewanki – utulanki” można uznać za pani powrót do śpiewania?
- Nie, nie można tego uznać za powrót, ale za eksces. Zdecydowałam się na udział w tej akcji z jednego powodu – wydaje mi się, że jest Po Coś.
Jakiś czas temu zadzwoniono do mnie z prośbą, żebym powiedziała kilka słów o tym, jak ważne jest czytanie dzieciom książek. Dla mnie to był szok. Myślałam, że to jakieś nieporozumienie, że pani, która inicjowała akcję „Cała Polska czyta dzieciom” wyważa otwarte drzwi, bo przecież wszyscy rodzice czytają swoim dzieciom. A jeżeli nie rodzice, to czyta starszy brat albo babcia. Do głowy mi nie przyszło, że jest inaczej. Teraz widzę, że to ja nie miałam pojęcia, jak wygląda rzeczywistość. Tysiącom dzieci nie czyta się na dobranoc, nie przytula ich. A to są chwile, które dają dziecku poczucie bezpieczeństwa na długie lata i wpływają na całe jego życie.

- Śpiewanie nie liczy się już teraz dla pani tak, jak działanie na innych polach?
- I tak i nie. Ja w pewnym sensie od tego śpiewania nigdy nie uciekłam. Przestałam dawać recitale, nagrywać płyty, czyli robić to, co robiłam przez 25 lat, ale jednak nadal występuję w ważnych, potrzebnych koncertach – prowadzę je albo realizuję. Znikam, bywam rzadko, bo taki jest mój świadomy wybór. Mnie nie pasjonuje życie na scenie. O wiele bardziej pasjonuje mnie życie poza nią. Ale czasem trzeba zrobić coś ważnego i potrzebnego i zrezygnować ze swoich ulubionych form spędzania czasu.

- Kojarzy się pani bardzo ciepło i rodzinnie. A z drugiej strony – wszędzie pani podkreśla swoją potrzebę samotności. Czy nie ma w tym sprzeczności?
- Nie, nie ma żadnej. Samotność jest mi potrzebna jak powietrze ,ale ona nie ma nic wspólnego z osamotnieniem. Gdy, na przykład, czytam książkę w swoim pokoju na strychu, to, owszem, jestem w kompletnej ciszy i teoretycznie sama, ale także – wśród niezwykłych bohaterów, ciekawych wydarzeń, przemyśleń, zwierzeń... Natomiast taka nieustanna, codzienna obecność bliskich nie jest mi potrzebna. Potrzebne mi jest co innego - świadomość, że są, że słyszę ich głosy i że na każde zawołanie mogę zejść z góry i pobyć z nimi chwilę .I to jest to, co tygrysy lubią najbardziej...

- Ma pani w domu swój i tylko swój kawałek podłogi?
- Każdy z domowników ma takie miejsce. Moje mieści się na strychu, liczy 70 metrów kwadratowych. Tam odpoczywam i tam mam dwa stanowiska pracy. Ostatnio przybyło mi trzecie, w łazience, na szczęście obszernej, gdzie mam zainstalowany komputer.

- W łazience?
- Bo tam jest najcieplej i najsłoneczniej, a ja lubię ciepło i słońce. Można powiedzieć, że większość czasu spędzam teraz w łazience.

- A czy umiałaby pani odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ucieka od ludzi?
- Mnie to męczy. Taką już mam dziwną strukturę wewnętrzną.

- Ważniejsza jest jakość kontaktu, niż czas, jaki się ze sobą spędza?
- Ja potrafię być z kimś bardzo intensywnie, ale przez pół godziny. Kiedy tak obserwuję ludzi, jak połowę życia spędzają na gadaniu z innymi ludźmi, to nie mogę się temu nadziwić. Wydaje mi się, że to jest takie niepotrzebne marnowanie czasu , strzępienie języka, rzucanie słów na wiatr, zaśmiecanie tymi słowami całego świata. Ale też może trochę im zazdroszczę – że potrafią się przebywaniem ze sobą tak cieszyć i że to im wystarcza...

- A co na to pani trzej mężczyźni?
- Oni wiedzą, że jestem takim dziwakiem. No ,może Franek wie to od niedawna, bo dopiero od niedawna jest prawie dorosły. Moja osobność tylko w niewielkim stopniu dotyczy synów. Kiedy byli mali, poświęcałam im trzy czwarte czasu. Byłam z nimi wtedy bardzo blisko i szalenie intensywnie. I nie miało to nic z poświęcania się „dla dobra sprawy”. Nie doświadczyłam w życiu przyjemniejszego rodzaju twórczości, niż kształtowanie i obserwowanie rozwoju swojego dziecka. Nie tylko zresztą swojego, bo bardzo lubiłam być też z moją córką chrzestną, Weroniką Olbrychską, albo z dziećmi Krysi Jandy na wakacjach. Ja po prostu lubię dzieci i ciekawych młodych ludzi. Lubię ich słuchać i obserwować. Dużo bardziej wolę ich świat niż dorosłych, bo świat dzieci jest nie udawany. I mam wrażenie, że ta sympatia jest wzajemna.

- Mówi pani swoim dzieciom, jak żyć, w jakiego Boga wierzyć?
- Nie jest najważniejsze to, co się dzieciom mówi, ale to, jakim się jest człowiekiem, to znaczy jaki się daje przykład.

- Nie zapomnę, jak kilka lat temu, kiedy przeprowadzałam z panią wywiad, mały Franek, przez nikogo nie ponaglany, wsiadł na rower i pojechał do kościoła.
- Z Frankiem stało się to, co ze starszym - Mateuszem. Kiedy był mały, nie wychodził z kościoła. I któregoś dnia, tak ni z gruszki, ni z pietruszki, przestało być mu to potrzebne.

- I jak pani na to zareagowała?

- Uważam, że nie mam prawa zmuszać synów do kontaktu z Bogiem, bo wtedy nigdy już nie będą próbowali Go odnaleźć. Życie bez Boga jest ciężkie. Oni sami muszą za Nim zatęsknić, albo wybrać sobie nietypowe, czyli niereligijne, relacje z Bogiem, na przykład takie, jakie ja mam. Moja rola polega właściwie tylko na tym, aby pilnować, żeby byli dobrymi, porządnymi , szlachetnymi ludźmi i szanować ich wybory.

- W psychologii takie nieautorytarne metody wychowania nazwano „podążaniem za dzieckiem”. Wybrała je pani świadomie, a potem konsekwentnie realizowała?
- Nie. Widzi pani, podążałam za dziećmi nawet nie wiedząc, że jest taka metoda. Kierowałam się intuicją. Jedyną książkę o dzieciach jaką przeczytałam (ale za to kilkadziesiąt razy!), był poradnik Spocka pt: ”Twoje dziecko”. Starszego syna chowałam według zaleceń lekarzy i karmiłam, tak jak kazano, co dwie i pół godziny godziny. Franek był większym szczęściarzem – dawałam mu jeść, wtedy, kiedy był głodny. Całkowicie zdałam się na biologię i intuicję. Wyrośli na świetnych facetów. Mateusz skończył geologię na Uniwersytecie Warszawskim, potem zaczął studiować lingwistykę stosowaną. Z Internetu dowiedział się o możliwości studiowania w Nowej Zelandii. A ponieważ jego marzeniem było poznać ten kraj, natychmiast tam napisał i ... otrzymał zgodę! Dla naszego pokolenia szczytem możliwości był wyjazd do Bułgarii ,czy Jugosławii. A dla nich świat stoi otworem .Niebywała zmiana.

- Wielu rodziców nie może pogodzić się z dorosłością dzieci, co ma nawet swoją psychologiczną nazwę „syndromu opuszczonego gniazda”? Pani mówi o tym tak spokojnie, choć dzieli was tysiące kilometrów.
- Mateusz sam o wszystkim zadecydował. Myślę, że to będzie ważne doświadczenie w jego życiu. Ma niezwykłe zdolności językowe, lubi poznawać ludzi i inną kulturę. Ale to nie jest tak, że przez ten wyjazd straciliśmy ze sobą kontakt. Myślę nawet, że teraz częściej się ze sobą porozumiewamy, niż kiedy był w Polsce. Codziennie piszemy do siebie e-maile, a niedługo wyjeżdżam do niego na długo. Nie mogę się już doczekać, choć przeraża mnie kilkudziesięciogodzinny lot samolotem.

- Jako matka nigdy nie przeżyła pani trudnych momentów?
- Ależ oczywiście, że przeżyłam. Kiedy Mateusz był w średniej szkole, któregoś dnia oświadczył, że wyprowadza się z domu. Wprawdzie do swojego ojca, ale dla mnie to była tragedia. Pamiętam wywiadówki, na których nauczyciele mówili mi o kimś, kogo nie znałam. Na szczęście nigdy nie wpadł w jakieś podejrzane towarzystwo, nie miał problemów narkotykowo – alkoholowych, ale i tak ledwo to wszystko przeżyłam. A potem wyjechał do Stanów Zjednoczonych robić amerykańską maturę. Kiedy stamtąd wrócił, to już tak naprawdę, ciałem i duchem.

- A Franek? Właśnie wkracza w wiek buntu...
- Odpukać... Myślę, że zarówno z nim, jak i z Mateuszem obeszło się bez większych problemów dlatego, że oni zawsze mieli sportowe pasje. Mateusz, zapalony narciarz, był instruktorem narciarstwa, grał w koszykówkę. Franek nurkuje, chodzi po jaskiniach, jeździ na nartach. Myślę, że nawet, jak gdzieś zdarzy im się wypić piwo, to zaraz zasną, bo się do takiego życia nie nadają. A może chowają przede mną mroczne strony swojej duszy?

- Jest pani matką – kumplem?
- Z jednej strony tak, bo o wszystkim mogą ze mną porozmawiać. Ale nigdy ich do tego nie zmuszam. Ponieważ sama mam duże poczucie wolności i osobności i nie lubię, gdy ktoś to narusza- sama też nie chcę mieszać się w ich sprawy. Bardzo mi zależy, żeby czuli się bezpiecznie - żeby wiedzieli, że jestem, że ugotuję ich ukochaną zupę , pogadam, pójdę z nimi do kina, pogram w skrabble... ale problemów z dziewczyną albo z panem od fizyki to już za nich nie rozwiążę. Sami muszą sobie z tym poradzić.

- O co tak naprawdę w wychowaniu warto się „bić”? O to, żeby dziecko miało poczucie własnej wartości?
- Myślę, że moje dzieci czują się ważne, ale jednocześnie nigdy nie były wychowywane w poczuciu, że cały świat się wokół nich kręci i że my oprócz nich nic nie mamy na głowie. Mądre dzieci nie znoszą, gdy nieustannie stawia się je w centrum uwagi. Takie podejście obraca się zresztą przeciwko wszystkim – i przeciwko dzieciom i rodzicom. Choć zabrzmi to jak banał, myślę, że nie ma nic bardziej trafnego od stwierdzenia: najlepiej wychowuje się poprzez własny przykład.

- Powiedziała pani kiedyś, że nie wyobraża sobie domu bez zupy? Co takiego niezwykłego jest w zupie?
- To, że w ogóle jest, że stoi sobie w garnku ciepła i pachnąca. Franek jadłby całe życie pomidorową, a tylko z miłości do ojca zgadza się na inną. (Najchętniej żurek, który zajmuje drugie miejsce w rankingu jego ukochanych zup.)
Jeżeli któregoś dnia nie ma w naszym domu zupy, to dla wszystkich znaczy, że jestem ciężko chora , że coś się tego dnia stało i że to nie jest normalne. Czasami, kiedy jestem zajęta, gotuję, oczywiście, na dwa dni, ale ten ciepły garnek być musi. Wszyscy żyjemy dość intensywnie i na co dzień nie siadamy do obiadu o tej samej porze. Ale każdy wie, że po przyjściu do domu czeka na niego garnek z zupą. To jest ważne psychologicznie – bo oni czują, że ktoś o nich pomyślał.

- Bez czego jeszcze nie wyobraża sobie pani domu?
- Bez stu tysięcy niepotrzebnych rzeczy. Jestem niewolnicą przedmiotów. Te kanapy, na których siedzimy, powinny dawno być wyrzucone. Ale one są z nami tak bardzo związane, tyle z nami przeżyły – i dzieci na nich rosły i psy – że nie wyobrażam sobie, aby je tak, ot sobie, wymienić na bardziej eleganckie. Znikną stąd, jak już się zupełnie rozpadną. Przeżyłam dawno temu coś niesamowitego – pożar domu na działce nad Zalewem Zegrzyńskim, gdzie przechowywałam całą masę książek, zeszytów, pamiętników, listów, koszyków wiklinowych wyplecionych przez tatę... To w ogóle jest nie do opisania, co się czuje patrząc, jak tyle najważniejszych na świecie rzeczy przestaje nagle istnieć. Po tym doświadczeniu nabrałam kompletnie innego stosunku do wszystkiego, co posiadam. Mam poczucie, że wszystko jest nam dane na chwilę, że my sami też jesteśmy na chwilę. W związku z tym trzeba tę chwilę jak najintensywniej wykorzystać.

- Zaszczepiła pani ten życiowy maksymalizm synom?
- Niestety tak. Mówię „niestety”, bo robią tak przerażające rzeczy, że umieram ze strachu. Mateusz skakał na banji, ze spadochronem, Franek chodzi po jaskiniach (robi drugi stopień uprawnień speleologicznych), nurkuje (tę pasję odziedziczył po ojcu). Oni oczywiście namawiają mnie, żebym, na przykład z nimi nurkowała. Kupują mi maski, rurki, płetwy, robią zdjęcia, ale na zdjęciach się kończy. Mam jakiś atawistyczny lęk przed wodą i zamknięciem. Kiedyś próbowali mnie mimo to ciągnąć ze sobą. Jechałam i cały czas się o nich bałam. A poza tym - te mokre kombinezony wiszące na tarasie, te rozmowy o rybach, jeżowcach i wrakach - to kompletnie obcy mi świat. Dlatego od pewnego czasu odpoczywamy osobno - oni wyjeżdżają do Chorwacji, a ja do Toskanii, gdzie jeżdżę na rowerze po lesie piniowym, oglądam olśniewające miasta i miasteczka, chodzę kilometrami po plaży z nogami w ciepłej wodzie, wyleguję się w ciepłych źródłach, czytam, czytam, czytam, nie gotuję nikomu zupy i... jestem szczęśliwa.

- Nie boi się pani, że taka duża dawka „osobności” w rodzinie może doprowadzić do rozejścia się waszych dróg?
- Przeciwnie. Do rozejścia się naszych dróg dużo szybciej może doprowadzić zmuszanie się do bycia razem bez przerwy... Każdy z nas ma jedno życie. Nie mam prawa niczego zabraniać synom, bo widzę, że są szczęśliwi. Oni też mnie do niczego nie zmuszają.

- A mąż? Stara się czasem postawić na swoim?
- Nie wyobrażam sobie, żeby mój mąż mógł, na przykład, zabronić mi gdzieś pójść. On dokładnie wie, że nie można mi założyć nie tylko kagańca, ale nawet smyczy. Jest takie powiedzenie: Kiedy pies biegnie za nami bez smyczy, to wiadomo, że biegnie z miłości. Ale to znaczy, że ja też nie mogę ograniczać męża. Dając mu absolutną wolność, sama ją od niego otrzymuję. Żeby jednak sobie na taką wzajemną wolność pozwolić, trzeba mieć do siebie ogromne zaufanie.

- Jaki jest mężczyzna, któremu pani tak ufa? Podobny do pani?
- Nie, kompletnie inny. Ja jestem cicha, on głośny. Ja lubię samotność, on uwielbia spędzać czas z ludźmi i jest duszą towarzystwa. Ja wszędzie mam bałagan, on każe mi robić porządki. Jest pod tym względem tyranem i despotą. Ale gdyby nie on, to ja bym nigdy w życiu nie pościeliła łóżka. Optymista do setnej potęgi. Nawet, kiedy ma problem, kiedy mu coś nie idzie, wystarczy, że się prześpi i już inaczej patrzy na świat. Ma to po swojej mamie - przeszła cztery zawały serca, trzy razy miała raka i wszystko to przezwyciężyła. Była nieprawdopodobnie witalną, pogodną, silną osobą. Jeszcze w dniu śmierci wieszała sama czyste firanki w oknie! On to ma w genach.

- A co pani zawdzięcza swoim rodzicom?
- Moi rodzice byli zrozpaczonymi, nieszczęśliwymi ludźmi i ja pewnie po nich mam ten smutek w każdej swojej komórce. Staram się jednak mu nie poddawać. I sama sobie imponuję tym wieloletnim już zmaganiem...

- Miała pani smutne dzieciństwo?
- Mama obraziła się kiedyś, gdy usłyszała, jak moja przyjaciółka powiedziała w filmie telewizyjnym o mnie, że byłam dzieckiem z kluczem na szyi. Przyjaciółka powiedziała to metaforycznie. Bo rzeczywiście byłam dzieckiem żłobka, przedszkola, świetlicy, podwórka. Rodzice pracowali i ja ich, broń Boże, nie winię, takie były czasy. Pracowali, żebyśmy mieli co do garnka włożyć. Wychowywali troje dzieci, w tym bardzo ciężko chorego mojego młodszego brata, który przeszedł piekło na ziemi, a my wszyscy razem z nim. Cierpiał na postępujący zanik mięśni. Zmarł, gdy miał 14 lat.

- Musiała pani szybko wydorośleć?

Musiałam być dzielna - nauczyłam się sama robić placki kartoflane, sprzątać. Ale nie to było dla mnie najtrudniejsze. Najciężej było znosić straszliwe cierpienie brata, szczególnie w nocy, kiedy nie mógł się o własnych siłach przewrócić na drugi bok... Mówiąc szczerze, tego nie da się opisać. Bardzo szybko stałam się odpowiedzialna i ponad wiek dojrzała. Ale wiedziałam też, że rodzice mają wyrzuty sumienia, bo nie stworzyli mi takiego radosnego dzieciństwa, jakie miały inne dzieci. Mój dom był domem tragicznym. Z drugiej jednak strony – przez całe życie towarzyszyło mi poczucie, że jestem kochana i najważniejsza na świecie. Tata czytał mi bajki na dobranoc, śpiewał, grał na fortepianie. Czułam się kochana przez braci i ja bardzo ich kochałam.

- A pani relacje z mamą?
- Można je określić jako skomplikowane. Mama urodziła mnie w wieku 19 lat, w klasie maturalnej, więc trochę przeze mnie nie udało jej się spełnić żadnego ze swoich marzeń, wykształcić...

- Mówi się, że dzieciństwo determinuje całe nasze życie.
- Pewnie tak. Ale ja nie jestem wesołym człowiekiem nie tylko dlatego, że przeżyłam straszne rzeczy w dzieciństwie. Myślę, że nie można tryskać radością żyjąc w dzisiejszym PRZERAŻAJĄCYM świecie ,pełnym krwi, nędzy, fanatycznych wojen, śmierci, zaniku wartości, wrażliwości . Co z tego, że ja sama teoretycznie żyję w raju. Przed domem mam brzozowy las i ciszę, z okien widzę niebo, las na horyzoncie, albo frunącego bażanta... Ale wystarczy włączyć telewizor czy posłuchać radia.

- Co robić, żeby nie zwariować? Co pani robi?
- Najczęściej nie włączam telewizora, rzadko słucham radia, szczególnie teraz, kiedy ciągle noszę żałobę po starej „trójce”...Słucham jazzu, muzyki poważnej...A parę lat temu, kiedy przechodziłam chyba najcięższą depresję, joga uratowała mi życie. Przeczytałam gdzieś, że w naszym organizmie jest 16 tysięcy kilometrów połączeń nerwowych. Nie ma sensu palić, pić, narkotyzować się. Ratunkiem mogą być ćwiczenia. Ale oczywiście nie dla wszystkich, większość to wręcz wyśmiewa...ale ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.

- Raz na zawsze zamknęła pani na klucz szufladę z napisem „Moje piosenki”? Nic już do niej nowego pani nie dorzuci?
- Trudno byłoby mi dziś znaleźć coś równie pięknego i ważnego, niż piosenki, które już zaśpiewałam. Poza tym ja ich nie szukam, bo uważam, że powinni śpiewać młodsi. Mam jednak uczucie, że nie siedzę bezczynnie. Przygotowuję spektakle teatralne i czasami jednak śpiewam swoje stare piosenki. W czasie ostatnich wakacji zaproponowano mi koncert na Mazurach, w leśniczówce Pranie. Niebywałe miejsce! Byłam przekonana, że przyjdzie 12 znerwicowanych nauczycielek.(tak o mojej publiczności mówi od lat , z kochającą złośliwością mój mąż). A przyszło tyle ludzi, ile przychodzi na koncert rockowy. W związku z tym odważyłam się wystąpić po raz kolejny. I znów było pełno ludzi.. Widocznie w dzisiejszych czasach potwornej komercjalizacji radia, telewizji i kultury w ogóle, właśnie coś takiego jest ludziom potrzebne. Mówiąc patetycznie: naszą misją jest ocalenie innej literatury, innej muzyki. Bo zalewa nas coś przerażającego. Dlatego pewnie jeszcze nie raz spotkam się z publicznością-tą „wrażliwą inaczej”, którą najbardziej lubię.


 

 

  Do spisu artykułów

 

 
TABLE>