LAWENDA

Źródło: KWIETNIK



Gdyby cały świat nagle zwariował (na co się od pewnego czasu zanosi) i gdyby miały zniknąć wszystkie rośliny- najbardziej by mi było brak lawendy.
Jej koloru i zapachu. Lawenda jako taka, jako mała pojedyncza roślinka, nie wzbudzała na początku mojego zachwytu tak, jak dajmy na to, konwalia, czy niezapominajka. Dopiero kiedy dohodowałam się całego szpaleru lawendy, który prowadzi do głównego wejścia naszego domu, a Ona, widząc jak się Nią zachwycamy, zaczęła rosnąć i kwitnąć zjawiskowo, przystrajać się w bąki i pszczoły(ciekawe czy istnieje miód lawendowy?)- zajęła pierwsze miejsce na moim prywatnym podium roślinnym. Z powodu tej późnej miłości, chciałabym kiedyś pojechać do Prowansji i zobaczyć całe pola lawendowe. Widziałam już lawendę w Nowej Zelandii. Była ogromna, rozłożysta i wysoka; prawie jak forsycja! Mam nadzieję, że u siebie też się takiej, albo prawie takiej doczekam. I cieszę się, że mam jeszcze na co czekać…

- dla „Kwietnika” – Magda Umer

  Do spisu artykułów

 

 

Pasjonujący seans deliryczny według Jerzego Pilcha

Jan Bończa-Szabłowski
Źródło: Rzeczpospolita, 6 kwietnia 2012



Poruszająca inscenizacja powieści „Pod Mocnym Aniołem" z wielką rolą Zbigniewa Zamachowskiego - pisze Jan Bończa-Szabłowski

Nagrodzona Nike w 2001 r. powieść Jerzego Pilcha wciąga jak nałóg. Dwukrotnie pojawiła się też w teatrze. Wojciech Smarzowski myślał o jej ekranizacji.

„Picie było moim poznaniem, moim opisem, moją syntezą i moją analizą – mówi bohater Pilcha. – Kiedy niczego nie ma poza piciem, należy z picia uczynić sztukę, należy poprzez wódkę dotknąć sedna rzeczy, a sednem rzeczy jest śmierć".

Ma pełną świadomość, że dla niego nie istnieje żaden świat poza piciem. W którymś momencie alkohol stał się całym jego jestestwem.

Jerzy Pilch po mistrzowsku gra z tradycją powieści pijackiej. W przeciwieństwie choćby do „Pętli'' Marka Hłaski potrafi mówić z ironią i humorem o sprawach trudnych, mrocznych. Magda Umer, przygotowując dla warszawskiego Teatru Polonia adaptację tekstu Pilcha, zachowała nie tylko przesłanie powieści, lecz także jej klimat. Rozpisała rzecz na trzy głosy.
Akcja rozpoczyna się w studiu radiowym. W postać Narratora i głównego bohatera – Jurusia – wciela się Zbigniew Zamachowski. Przychodzi do radia w nieco podniszczonym swetrze, z kilkudniowym zarostem i w okularach. Siada przed mikrofonem i czyta fragmenty powieści, odsłuchuje wcześniejsze swe nagrania.

Przez studio przewija się też dwójka innych aktorów. Wiktor Zborowski i jego córka Zofia. On komentuje monologi bohatera z pozycji Króla Cukru, Boga, Szatana czy zielonoskrzydłego Anioła. Ona jest atrakcyjnym obiektem westchnień Jurusia.

Rola Zbigniewa Zamachowskiego to kreacja. Aktor tej klasy daw­no nie miał szansy zagrania na scenie postaci tak fascynującej i tak poruszającej.

Czytając powieść Pilcha, niepostrzeżenie staje się jej głównym bohaterem. Chwilami odchodzi od biurka i zwraca się wprost do widzów. Jest w tej kreacji gorycz intelektualisty zagubionego w dzisiejszym świecie, człowieka, który nie potrafi żyć bez kielisz­ka, ale też kogoś, kto domaga się nie litości, ale zrozumienia. Zamachowski doskonale też bawi się deliryczno­barokowym stylem powieści.

Dawno nie było takiego spektaklu w Teatrze Polonia Krystyny Jandy. Społeczeństwu, któremu alkohol od wieków towarzyszy w życiu codziennym, powinien dawać szczególnie wiele do myśle­nia.

„Mówić umieją wszyscy, natomiast zapisać swe mówienie mało kto potrafi" – napisał w powieści' Jerzy Pilch. On bez wątpienia pisać potrafi.
 

 

  Do spisu artykułów

 




ŁZA NA RZĘSIE MI SIĘ TRZĘSIE

Źródło: STYLE I CHARAKTERY nr 3 (2011)

 


Dawno, dawno temu napisałam taką piosenkę:

Łza na rzęsie mi się trzęsie
Ach!
Trzęsie mi się łza na rzęsie
Strach!
Raz w niedzielę przy kolacji
Się znalazłam w sytuacji...
Co tu kryć... no... niewesołej...
Powiedziałeś, tak przy stole,
że ogólnie to nas lubisz,
tylko ten sens życia gubisz...
To co ja mam zrobić w takiej sytuacji?!
Chyba się z tobą rozwiodę
Zabiorę ze sobą młode,
Bo ty na moją urodę nie patrzysz już.
Chyba odejdę z wanienką,
Młode zobaczysz nieprędko.
A ty, jak głupi, z panienką
Zostaniesz sam.

Dobiło mnie, że Małgośka
Też wiedziała, że kogoś ka
Tegorycznie namawiałeś,
(choć co prawda potem zwiałeś),
by pojechać na kraj świata,
bo tu sensu życia brak
to tak?!
Powiedziała mi też Zocha,
Której nigdy nikt nie kochał,
Że słyszała jak ty, w windzie,
Tłumaczyłeś temu Lindzie,
Że ogólnie to jest nieźle,
Tylko sensu życia brak...
To tak?!

Chyba się z tobą rozwiodę... itd.

Ktoś mi rzucił mimochodem
Pijąc dużą whisky z lodem,
Że lubiłeś także Jolkę,
(Zanim jeszcze była z Bolkiem)
Whisky wyjął ktoś z kredensu
Poszukując życia sensu...

Łza na rzęsie mi się trzęsie – ach
Trzęsie mi się łza na rzęsie – strach!
Chyba się z tobą rozwiodę
Zabiorę ze sobą młode,
Bo ty na moją urodę
Nie patrzysz już!
Chyba odejdę z kredensem
I łzę zabiorę i rzęsę
A ty jak durny z tym sensem
Zostaniesz sam!


Dlaczego przypomniał mi się tamten lament? Dzisiaj, kiedy:

1. Ona już dawno po rozwodzie.
2. On już wypił wszystko, co było do wypicia, a sensu nie znalazł.
3. Młode już stare i na swoim.
4. Kredens zmurszał, wanienka wypadła z balkonu.
5. Jolka i Bolek w zaświatach...

Why? Chyba tylko dlatego, że łza na rzęsie mi się trzęsie jak dawno nie i że... strach. Przyznam się przed czym ten strach, bo i do nieodważnych świat powinien trochę należeć. Otóż w młodości miałam bardzo dobry słuch i wzrok. Ze słuchem jeszcze nie jest najgorzej, ale ze wzrokiem – udręka. Przez kilka lat, jako notorycznie młoda wewnętrznie kobieta, próbowałam to jakoś ukrywać sama przed sobą, ale ostatnio postanowiłam, że pójdę do mądrych lekarzy. Bo coś widzi mi się, że coraz gorzej widzi mi się. I to nie jest wcale żadne widzimisię – po prostu oczy zaprotestowały przeciwko czytaniu książek, ślęczeniu nad (przy?) komputerem(rze?), oglądaniu filmów. Lekarze byli bezlitośni – to jest zaćma. I trzeba ją operować. Jak najszybciej, póki pani nie jest jeszcze taka stara – poradzili.

Jeszcze nie taka stara?

Do bezapelacyjnie młodej mówią takie rzeczy?! „Ja nie jestem taka stara, ja tylko tak wyglądam” – mawiała Marysia Czubaszek i to mnie bardzo śmieszyło przez lata. A od dzisiaj jakoś mniej śmieszy. I kiedy to się porobiło? I jakim cudem ja tego nie zauważyłam? Ano takim, gdyż, ponieważ, albowiem „bo nie ten, bo nie ten już wzrok”, jak pisał Jeremi Przybora w piosence „Wesołe jest życie staruszka”. To czym ja miałam to wszystko zauważyć? Zamglonymi oczami, a nawet oczyma? Boże, czego to ja nie zauważałam ostatnio! Dopiero teraz sobie to uświadomiłam. Zaćma jedna. Mam pozwolić, żeby zagmatwała i zaciemniła mi wszystko jeszcze bardziej? Naurągałam jej, naprotestowałam daremnie, aż w końcu pomyślałam, że może ona wie co robi, że tak mnie nachodzi bezpardonowo i bez uprzedzenia? Może chce, żebym wreszcie wydoroślała?

Może zaćma
Znać mi dać ma
Że z młodością
Już nie będzie tak jak było?
I co to się porobiło?!
Na zaćmę mawia się też katarakta. Katarakta
Taka jak ta
Raczy nam zasugerować
Że młodością tak za długo
Nie przystoi się radować?


Wierszyki na pocieszenie. Własne, bo za kilka godzin już druga operacja. I z okazji tej operacji myślę sobie o tym, jak szeroki jest wachlarz możliwości bycia kimś dla drugiego człowieka. Od bycia podporą do bycia kamieniem u szyi.

Długie lata bywałam podporą dla wielu i na myśl o kamieniu u szyi... mam pietra. Nie ma co udawać bohatera.

Ale i mam zamiar się nie mazgaić. Powalczyć, dzięki pomocy lekarzy... i wygrać. I znowu czytać do woli! Z taką nadzieją żegnam na jakiś czas. Ej, łza się w oku kręci. Zaćmionym. Ale ponieważ podobno czas nas uczy pogody, mam nadzieję, że przejrzę wreszcie na oczy, a Państwu życzę rozległych widoków na przyszłość.

I całe to nasze życie traktujmy jednak z przymrużeniem oka.
 


Magda Umer, Pęcice Małe, 12 maja 2011 roku


 

  Do spisu artykułów

 

 


____________________________________________

 

W towarzystwie zielonych liści
Źródło: STYLE I CHARAKTERY nr 2 (2011)

 


„Skąd po zimie moje żale?
Nie szaleję w karnawale...
Czemu żegnam w moll, nie w dur
Nie najlepszą z roku pór?
Może to mnie właśnie smuci,
Że ta sama już nie wróci...
Że z szelestem zdartych dat
Odpłynął życia szmat!
Życie trudne, życie żmudne, życie nudne – żaden bal
Życie ziębi, życie gnębi... ale życia... życia żal!
Życie mrozi, życie grozi
Nie dowozi, w zaspach tkwi,
Lecz choć tycia radość z życia
Żal jest życia
Życia
Mi!”


Tak pisał przed pół wiekiem Jeremi Przybora, a ja często sobie te słowa powtarzam.

Jako osoba, której trudno jest przeżyć Pół Roku Mroku, trwające od połowy października do połowy kwietnia, w najciemniejsze dni zazdroszczę świstakom, i w przededniu przedwiośnia staram się o nich zapomnieć. O tych dniach, a nie o świstakach.
O świstakach zapomnieć nie umiem. Tak naprawdę budzę się razem z nimi.

Czas galopuje, zupełnie inaczej liczymy lata, coś, co wydarzyło się przed pięcioma laty to dla nas chwila, a te same pięć lat dla licealisty to epoka.

I tak już będzie do końca. Niedawno zapytałam Krysię Jandę, w jakim wieku jest pewna aktorka, bo nie umiałam tego określić, i ona, bez chwili zastanowienia, odpowiedziała: „jakieś dziesięć, dwadzieścia lat ode mnie młodsza”.
Dziesięć lat w tę, czy we w tę (Boże, jak się to pisze... może „wewtę?”) – żadna różnica. Do tego doszło. Czyli czas nie ma już większego znaczenia. A co ma?

Dla mnie – WIOSNA. Przede wszystkim Ona. Co roku wyznaję Jej miłość.
I dziękuję, że jeszcze raz daje na siebie popatrzeć. I razem z Nią jaśnieje wszystko. Zieleni się nadzieja. Może pojutrze spotkamy miłość swojego życia i ktoś pokocha nas naprawdę? Uwierzmy w cuda. Mamy co prawda swoje lata i mniej więcej tak wyglądają dziś amory schorowanych Młodych Inaczej.

Amory chorych:

Ona utyskuje, że gorzej się czuje On zaś jej biadoli, że wszystko go boli ...ale przecież wiosna za chwilę każe zapomnieć o tych bólach. Przynajmniej do jesieni.

A to – z jednej strony – chwila, a z drugiej – szmat czasu!
Byle go nie zmarnować.
Trzeba się zastanowić, co dla każdego z nas jest dzisiaj najważniejsze. Dla mnie na przykład:
1. Móc obserwować uśmiechy i coś w rodzaju szczęścia u innych.
2. Móc pomagać.
3. Móc być potrzebnym.
4. Móc tworzyć.
5. Móc zapomnieć o własnym nieszczęściu.
6. Móc zapomnieć o własnej niemocy.
Choćby tyle. I to wszystko
w towarzystwie zielonych liści! Móc uwierzyć w to, że może być
tak pięknie, jak ładnych parę lat temu. Nieważne – dziesięć czy dwadzieścia. Ważne, żeby o nich pamiętać. I tej dobrej pamięci wszystkim życzę


PS 1. A swoją drogą ciekawe, dlaczego zawsze mówi się: „ładnych parę lat temu”, a nigdy: „Nieładnych parę lat temu”?
Może te nieładne lata po latach ładnieją? Daj Boże.

PS 2. Redakcja „Stylów i Charakterów”, a wręcz redaktor Jola Białek powiedziała, że dobrze, tylko za krótko. Trzeba jeszcze coś dopisać. No to dopisuję, że właśnie kończę pisać cykl opowiadań pt. Errata na stare lata i jedno z nich („Wspomnienie pani Zofii”) zaczynać się będzie tak:

„Naokoło mnie sporo smutnych ludzi. Uciekam od nich, żeby nie umrzeć.
Małgorzata zmusiła mnie jednak do spotkania. Mówię, że sama jestem w nie najlepszej formie, że może za miesiąc, ale ona, że przecież kiedyś mi pomogła, że tylko na chwilę, że... chlipała w telefon, więc niechętnie umówiłam się z nią w «Sadhu». Przyszła rozedrgana, zszarzała, pognieciona.

Była w takim stanie, że od razu zadzwoniłam do znajomego lekarza, żeby przyjął ją bez kolejki. Ale on właśnie wyjechał do ciepłych krajów leczyć depresję. Swoją! Szukał dla siebie ratunku. Po wysłuchaniu dramatów setek pacjentów i w nim coś pękło.

Zima to trudny czas.

Czas bez światła, bez sensu, bywa że i bez miłości. Straszne godziny, dni, tygodnie.
Zamówiłyśmy cokolwiek i zapytałam odważnie:

– Powiedz, co się takiego strasznego wydarzyło, że aż musiałam wyjść z domu?

– Paweł umarł.

– Słucham?! Kiedy, na miłość boską? Widziałam go przedwczoraj w «Antrakcie». Zmarnowany, jak to on, ale bardzo ożywiony, rozprawiał o swoim ostatnim filmie, otoczony wianuszkiem wielbiących go studentek andragogiki.

– Ale on umarł dla mnie.
Oj, nie dla ciebie jednej – pomyślałam, ale nie powiedziałam tego. Powiedziałam tylko:

– Ale ty żyjesz i będziesz żyła.

– Dlaczego tak myślisz?

– Bo WIOSNA.

– Zosiu... Wiosna bez Pawła?!

– No.

– Żartujesz?!!!

– Nie. Ja już mam za sobą wiosnę bez Pawła. I żyję. Póki co.
Czego życzę nawet Pawłowi.
Bo WIOSNA!”
 

Pęcice Małe, 1 marca 2011 roku

 

 

  Do spisu artykułów

 

 


____________________________________________


Maj... maj... i już listopad 

Źródło: STYLE I CHARAKTERY 1 (2011)
 

Pani Ela z Milanówka była największą ze znanych mi pesymistek. Lubiła narzekać na życie i tylko to sprawiało jej chwilową ulgę. Zawsze coś było nie tak.

Nie taka sprawiedliwość, nie taka dola.
Nie taka pora dnia, nie taka pora roku, nie taka pora życia.
Takiego – nic.

Na usprawiedliwienie pani Eli muszę napisać, że nie miała łatwego życia. Była dzielną kobietą i lubiłam Ją bardzo. Kiedyś los zetknął nas ze sobą na dłużej i dwa razy w tygodniu, przez kilka lat, razem przemierzałyśmy drogę z Pęcic do Milanówka. Pani Ela narzekała, a ja starałam się Ją rozpogodzić i pokazywać światełka w tunelach. Że co prawda wieje wiatr, ale pojutrze ma się uspokoić, że co prawda pada deszcz, ale jedynie z góry (to odkrycie Andrzeja Poniedzielskiego), że inni mają jeszcze trudniej, że... że... że.

Jeśli udało mi się doprowadzić do czegoś w rodzaju uśmiechu w kącikach ust pani Eli – byłam szczęśliwa.
Któregoś majowego dnia jechałyśmy znów razem. Na dworze po prostu raj: słońce, ciepło, rozkwitające kolorowe kwiaty, bajecznie zielona przyroda. Ciśnienie nadzwyczajne – żadnych spadków ani nagłych wzrostów. Dzień, o jakim marzy najbardziej wybredny meteopata. I wtedy ja ośmieliłam się nieśmiało powiedzieć do pani Eli:

– No, ale dzisiaj to już musi pani przyznać, że nie ma na co narzekać. Najpiękniejszy majowy dzień, jaki w życiu widziałam!

– ...Brzydko nie jest... to prawda... ale wie pani, pani Magdo, jak to całe nasze życie wygląda: MAJ... MAJ... I JUŻ LISTOPAD.

Zaniemówiłam. Epokowa konstatacja.

Młodzi, usłyszawszy to zdanie, uśmieją się do rozpuku, ale moim rówieśnikom i jeszcze o chwilę starszym chyba coraz trudniej o rozpuk na ten temat.

Bo właśnie NIE WIADOMO KIEDY nastąpił listopad – jako pora życia.

Czy ja odważyłabym się dawać jakieś rady listopadowym ludziom? Może
i odważyłabym się. Właśnie dzisiaj, gdy szara szmata na niebie, a słońce za siedmioma morzami.

Instrukcja dla listopadowych:

1. Pamiętać, że jeszcze cały grudzień życia przed nami. To może potrwać.

2. Pamiętać, że mądrość (jak mawiał Jeremi Przybora) to jedyna uroda starości.

3. Pamiętać o pogodnych ludziach, którzy dożyli podeszłego wieku, i w miarę możliwości czepiać się ich albo ich
twórczości.

4. Przeczytać na przykład książkę Jacka Dehnela pt. Lala. Jej bohaterka, pani Helena Bieniecka-Karnauchow, jest autorką sentencji, którą powtarzam sobie każdego dnia.
A brzmi ona: „A cóż to jest osiemdziesiąt jeden lat dla młodej kobiety?!”.

5. Pamiętać o odważnej odpowiedzi sędziwego Czesława Miłosza na pytanie:
„Co pan sądzi o przemijaniu?”. Brzmiała ona „Jestem przeciw”.

6. Mieć swoich mistrzów w sztuce życia.

Ja mam. Od wielu lat jest nią Stefania Grodzieńska. Jest i będzie, mimo że zmarła
28 kwietnia tego roku, w wieku 96 lat!

Już dwa razy od tego czasu śnił mi się Jej uśmiech. Nieprawdopodobnie dowcipna, inteligentna, dzielna, młoda do późnej starości. W 91. wiośnie życia powiedziała w wywiadzie: „Najchętniej skoczyłabym na bungee, tylko nie wymyśliłam jeszcze, jak
w moim wieku wgramolę się na taki wysoki most”.

A kiedy zapytano Ją, jak udało się Jej rzucić palenie, opowiedziała taką historię: „Mój kolega alkoholik dowodził, że z nałogu nie da się wyjść i dodał: „a ty spróbuj przestać palić, cha, cha, cha”. To „cha, cha, cha” tak mnie rozwścieczyło, że zdusiłam papierosa i powiedziałam, że to mój ostatni”.

I to był Jej ostatni papieros! Lubiła o tym opowiadać z dumą. Żyła potem jeszcze pół wieku, długo i na ogół szczęśliwie. Czego i Państwu życzę – listopadowa
Magda Umer


Ps. Podobno najstarszy człowiek na świecie dożył 165 lat. Moim zdaniem niepotrzebnie, ale mogę nie mieć racji.
 

Pęcice Małe, 18 listopada 2010 roku

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________


O MIŁOŚCI BEZ PAMIĘCI

Źródło: STYLE I CHARAKTERY nr 3 (3)


Razem z moim sąsiadem Zbyszkiem Zamachowskim jechałam kiedyś na koncert do Wrocławia. Mimo że od lat mieszkamy na jednej ulicy, to widujemy się rzadko, więc ucieszyliśmy się oboje, że nagadamy się wreszcie do woli.
Już za pierwszym zakrętem Zbyszek zaczął jakąś pasjonującą historię o tym, co się wydarzyło w ich teatrze. W najciekawszym momencie zadzwonił telefon. Zbyszek odebrał i na tyle długo tłumaczył dziennikarzowi, dlaczego nie może udzielić mu wywiadu do jego zbyt kolorowego pisma, że kiedy po skończonej rozmowie zapytał mnie „O czym to ja mówiłem?” – nie potrafiłam odpowiedzieć. Zapomniałam.
– No nic, potem sobie przypomnę, to dokończymy...

A co u ciebie?

Zaczęłam opowiadać, ale tak, żeby nie było smutno – same wesołe historie. Sypałam anegdotami, Zbyszek śmiał się jak dziecko i droga nam się nie dłużyła. Kiedy zbliżałam się do puenty najciekawszej historii, znowu zadzwonił telefon. Tym razem do mnie. Tak długo ustalałam z dźwiękowcem terminy pracy w studio, że kiedy zakończyłam rozmowę, żadne z nas nie pamiętało, o czym traktowała moja pasjonująca opowieść.

– Na pewno sobie nie możesz przypomnieć? – pytałam z nadzieją, bo wiedziałam, że puenta by go zachwyciła.

– No... nie przypomnę sobie... za Boga... bo jeszcze odpowiadałem w tym czasie na SMS-y. Ale poczekaj, poczekaj, zanim ty sobie przypomnisz, powiem ci coś bardzo ważnego, co właśnie sobie przypomniałem i już od dawna chciałem ci o tym powiedzieć.

– Mów.

Zaczął i było na tyle ciekawie, że wciągnęłam się w jego opowieść do tego stopnia, że zapomniałam o przypominaniu sobie tej (zapomnianej przed chwilą) mojej opowieści. Mówił długo i ważna historia jeszcze nie dobiegała końca, gdy niemal jednocześnie zadzwoniły nasze telefony. Zaczęliśmy się śmiać, ale odebraliśmy je, bo dzwoniły nasze dzieci. Jak nietrudno się domyśleć, po rozmowach z dziećmi nikt z nas nie pamiętał, o czym wcześniej rozmawialiśmy. Pamięć się na nas obraziła. I tak było jeszcze kilka razy, do samego Wrocławia.

Do dzisiaj się śmiejemy na wspomnienie tej podróży. Jedno jest pewne – gdyby los znowu kiedyś wysłał nas dokądkolwiek – będzie o czym pogadać!

Tylko jedną opowiedzianą przez Zbyszka historię zapamiętam chyba na całe życie. Gdybym jednak była zbytnią optymistką, zajrzę sobie do trzeciego numeru „Stylów i Charakterów”, bo postanowiłam opowiedzieć ją Państwu teraz...
Byłam kiedyś na spacerze z moim psem, niejakim Markotnym, i zobaczyłam na łące całujących się i przytulających starszych ludzi.

Do tego stopnia starszych, że nawet mnie zadziwił ten widok. Ponieważ kobieta wydała mi się kimś bardzo podobnym do pani Józefy, czyli mamy Zbyszka, zapytałam go:

– Czy to możliwe, żeby twoja mama przytulała się intensywnie na naszej łące do jakiegoś obcego pana?!

– Tak, tak – odpowiedział, śmiejąc się. – Posłuchaj tylko, co to była za historia. Otóż mama przyjeżdżała do nas raz w miesiącu,
nacieszyć się wnukami.


Po nacieszeniu się wracała do siebie, to znaczy do Brzezin pod Łodzią. Zawsze odwoziłem ją na dworzec autobusowy. Któregoś razu miała cięższy bagaż i poprosiłem pana siedzącego obok w autobusie, aby pomógł mamie przy wysiadaniu – co obiecał. Minął miesiąc. Znów odwożę mamę na ten sam dworzec i znów koło mamy siedzi ten sam pan. Okazało się, że on także przyjeżdża do Warszawy raz w miesiącu, chyba na zebrania Związku Przesiedleńców, a potem wraca do siebie, do Łodzi. Podróżowali tak kilka razy i – co ci będę długo opowiadał – w łódzkiej restauracji „Anatewka” wyznali sobie miłość. Mama była wdową już od dwudziestu dziewięciu lat, a pan Mirek wdowcem od ośmiu. Gdy upewnili się, że razem jest im lepiej niż oddzielnie, postanowili mieć jeden adres – zamieszkali razem.

Spytałam z niedowierzaniem:

– I w dalszym ciągu się kochają, mimo że razem mieszkają na co dzień?!

– Jak papużki nierozłączki – powiedział Zbyszek. – Zakochani są w sobie bez pamięci! Sama widziałaś na łące, jak to wygląda.

Fakt. Widziałam. Zakochani bez pamięci... A z nią różnie bywa, coś o tym wiem... Żeby tylko nie zapomnieli, którego i o której godzinie ślub.

Bo już po zapowiedziach.
 

Pozdrawiam
Magda Umer
 

  Do spisu artykułów


____________________________________________


 

GO SLOW
Źródło: STYLE I CHARAKTERY nr 2 (2010)

 

Niedawno wróciłam z Indii. Nie wytrzymywałam braku światła, zaczynałam zapadać się w swoją coroczną mroczność i nieprzysiadalność, kiedy zadzwonił telefon. Mój nauczyciel jogi, z którym już dwa razy byłam na wyprawach, powiedział, że jedzie tam znowu, bo poproszono go o pilotowanie grupy Uniwersytetu Trzeciego Wieku, działającego w Warszawie. Wstyd powiedzieć, ale nie miałam pojęcia o Uniwersytetach Trzeciego Wieku działających gdziekolwiek.

Zabrałam się z nimi na doczepkę, żeby jakoś przetrwać tę zimę i odwiedzić moją ukochaną planetę. Bo wyjazd TAM, to nie jest wyjazd do innego kraju – to jest wyprawa na inną planetę. Moim zdaniem, mimo ubóstwa lepszą. Zwiedzaliśmy południe Indii – stany Kerala i Tamilnadu.
Oddychałam kolorami, karmiłam się urodą i życzliwością ludzi. Ludzi bez zakończeń nerwowych. Mimo że naokoło bieda, śmieci, chaos, nieporządek, nieczęsto można zobaczyć agresywnego Hindusa. Na ogół mają temperament pogodnych much w smole. Miron Białoszewski napisałby o tym poemat.

Ci rozświetleni ludzie wychodzący ze świątyń i aśramów! Przecież za chwilę będziemy drzewem, psem, ślimakiem, ptakiem, maharadżą; tym, kim będzie nam przeznaczone być. To czego tu się bać? W wiecznym obrocie świata nie istnieje pojęcie końca ani początku. Nie ma od czego uciekać, ani do czego się spieszyć. Ale uważać trzeba.

Mimo że w Indiach maksymalna prędkość pojazdów to 40 km na godzinę (na czymś w rodzaju autostrady podobno można zaszaleć i rozpędzić się do 60 km), wszechobecny jest napis: GO SLOW! I ten napis ma rację! Wie po co i przed czym ostrzega. Taką z pozoru prostą rzecz, jaką zdawać by się mogło przejście przez ulicę w większym mieście, uważam za wyczyn na pograniczu sportu ekstremalnego. Przez ulicę bowiem postanawiają przedrzeć się w tym samym czasie:
1. riksze
2. rowery
3. motory
4. auta
5. zwierzęta typu drób, kozy, małpy, krowy, w porywach słonie
6. głośno trąbiące, a właściwie pozdrawiające się z radością autobusy
7. przedziwne wehikuły, wiozące jeszcze dziwniejsze przedmioty
8. ludzie z wózkami, tobołami, małymi dziećmi
9. małe dzieci bez dorosłych
10. przerażeni turyści, typu pisząca te słowa.

Jeżeli do tego dodamy brak pasów na jezdni… naprawdę trudno pojąć, jakim cudem cała ta płynąca masa istot i przedmiotów szczęśliwie podąża zgodnie w jednym rytmie i ląduje tam, gdzie zamierzyła. Czuwa nad tym około 300.000 Bogów. Do wyboru, do koloru. Cud.
Na każdym kroku prowizorka, dezynwoltura, filozofia „jakoś to będzie”. I całe życie „na wierzchu”: jeden pan pod rozłożystym drzewem reperuje buty, inny samochody, albo maszyny rolnicze. Reperują niespiesznie. Człowiek zorganizowany, wielbiciel porządku, pedant nielubiący tracić czasu, miłośnik luksusu powinien mieć zakaz wjazdu do Indii. Dla jego dobra. Umrze na cztery zawały serca, w pierwszej dobie pobytu.

Miałam także okazję obserwować przedstawicieli Uniwersytetu Trzeciego Wieku, oglądających Indie po raz pierwszy. Dzielnie znoszących niedogodności i przeważnie zachwyconych tym, czego doznali.

66-letnia pani Małgosia codziennie pytała, czy będzie możliwość przejechania się na słoniach i tym dopytywaniem przyczyniła się do tej przejażdżki! Jakież to było przeżycie dla niektórych 60-letnich kobiet! Inna grupa codziennie ćwiczyła tai-chi. Nikt się nie mazgaił. Młody trzeci wiek.

Obserwowałam także, jak powoli przestawiali się na hinduski sposób doświadczania czasu i hierarchii ważności spraw. Mądrzejszy.
Kiedy w drodze powrotnej przesiadałam się w Europie na samolot do Warszawy, ze zdumieniem obserwowałam diametralnie inny gatunek ludzi – biznesmenów w niebieskich koszulach, eleganckich garniturach, z dwoma telefonami komórkowymi i nieodłącznym laptopem. Podekscytowani, nakręceni, z niespokojnymi głowami i umęczonymi duszami. Ze sprawami do załatwienia na wczoraj.

Pracowali w locie; w obu sensach tego słowa. Chciałam poradzić im jak stara Hinduska: „GO SLOW”, ale nie miałam śmiałości. W końcu kiedyś muszą sobie uświadomić, że przyszli na ten świat i odejdą z niego Bez Niczego. Bez garniturów, telefonów i laptopów. Co poniektórzy może z nadzieją na wiecznie niebieskie koszule…

PS. Mój ulubiony dowcip na temat względności upływu czasu:
Spóźniony, zdenerwowany mężczyzna wybiega z domu do pracy. Mieszka na dziesiątym piętrze, a właśnie zepsuła się winda. Zeskakuje więc po dwa stopnie, pędzi jak szalony. Na ósmym piętrze jego ręka napotyka na poręczy ślimaka, spokojnie wędrującego od górę. Strąca go i biegnie dalej…
Minęły dwa lata. Mężczyzna w mieszkaniu na 10 piętrze słyszy dzwonek do drzwi. Otwiera…nikogo …? Rozgląda się i w ostatniej chwili dostrzega na wycieraczce tamtego strąconego kiedyś z poręczy ślimaka, który zadziornie pyta:
„Hej, kolego, a co to było przed chwilą?!”
 

Pozdrawiam serdecznie

Magda Umer
Pęcice Małe, 6 kwietnia 2010 roku
 

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________

 

CHCE SIĘ ŻYĆ. I TO JAK.
Źródło: STYLE I CHARAKTERY, nr 1 (2010)

 

Niedawno skończyłam 60 lat i (niewykluczone, że z tego powodu) otrzymałam propozycję od moich ulubionych „Charakterów”, aby „od czasu do czasu” napisać parę słów na temat umiejętności radowania się życiem w sytuacji, kiedy tak naprawdę ma się Je już za sobą. Dawniej ludzie nie żyli tak długo. Dawniej człowiek w moim wieku grzał się przy piecu, przedrzemywał kolejne dni, miesiące, a jak Bóg dał, to i lata. A dziś? Moje pokolenie otrzymało od Losu prezent: niedopuszczalnie młodą starość. I wypada ją jakoś zagospodarować. Jeszcze się trochę widzi i słyszy, jeszcze pamięta to i owo. Jeszcze się nie chce umierać. A nawet, szczególnie w dni słoneczne, chce się żyć. I to jak!

Nie możemy nadziwić się tej ochocie, obserwujemy samych siebie ze zdumieniem, ale żyjemy, jakbyśmy dopiero co zdjęli szkolne tarcze. Snujemy plany na przyszłość, roztaczamy przed sobą widoki i nie rozpaczamy, że starość tuż-tuż. Bo w końcu ile można rozpaczać? A „tuż-tuż”, to znaczy gdzie? Z której strony i o której ona przyjdzie? Każdy ma swój piasek w klepsydrze, więc warto cenić każdą chwilę, jaka nam pozostała. Nie marnować ani ziarenka czasu. Dzisiaj starość musi się wyszumieć, jak powiedział kiedyś mój rówieśnik Marek Kondrat.
Szumimy więc, pracujemy, podróżujemy, ale czasami coś się zacina, przeszkadza, każe wątpić i podcina skrzydła. Odbiera ochotę na cokolwiek. Odważę się zaoferować coś w rodzaju recepty na dotkliwe ataki poczucia bezsensu i beznadziei. Mnie ratuje ona od lat. Otóż w dzieciństwie, kiedy było mi smutno, kładłam się do łóżka, przykrywałam kołdrą, tak żeby było ciemno, żeby nic nie przeszkadzało w wyobrażaniu sobie „czegoś lepszego”, i uruchamiałam taśmę ze wspomnieniami cudownych chwil. To mogło być cokolwiek – rzeczy ważne i nieważne. Uruchamiałam pamięć... i, o dziwo, po chwili to coś przywoływanego w myślach stawało mi przed oczyma; jakby cofała się taśma z filmem mojego życia. Pomagało. Wychodziłam z czarnego tunelu. Może i teraz, po latach, narzucę tę metaforyczną kołdrę na głowę? Może to pomoże nie tylko mnie? Chciałabym.
Moim zawodem od czterdziestu lat jest między innymi śpiewanie niewesołych piosenek. Tak się złożyło. I mimo że ten zawód nie przyniósł mi zawodu, najcudowniejsze chwile związane ze śpiewaniem wcale nie kojarzą mi się ze sceną. Uwielbiam na przykład śpiewać w samochodzie razem z kimś, kto akurat śpiewa w radio albo na ulubionej płycie.
Ile ja się naśpiewałam z najwspanialszymi wokalistami świata, bez żadnych kompleksów
i protestów z ich strony!
Kiedyś z moim starszym synem, Mateuszem, podróżowaliśmy samochodem po Nowej Zelandii. Jechaliśmy, oglądając cudowną przyrodę, niezliczone stada owiec, kóz, saren, i śpiewaliśmy sobie z Dianą Krall piosenki z płyty „All of you”. Innym razem jechałam z Krysią Jandą do Sieny i przez całą drogę przypominałyśmy sobie piosenki z naszego dzieciństwa i młodości. Darłyśmy się jak w szkolnym autokarze, zapomniałyśmy o całym świecie, a siedzące z tyłu dzieci na próżno usiłowały nam zasugerować, że chyba minęłyśmy Sienę...
Do dzisiaj także nie mogę zapomnieć pewnego wieczoru w hotelu „Raddisson” w Warszawie. To było kilka lat temu. Miałam tam spotkać się z pianistą Piwnicy pod Baranami, panem Konradem Mastyło, żeby ustalić tonację do dwóch piosenek Zygmunta Koniecznego. Konrad poprosił, żebym wpadła po 21., po jego występie. Przyszłam o umówionej porze, długo jeszcze czekałam. Potem okazało się, że nie można skorzystać z fortepianu, bo tam na Sali przemawiają bardzo ważni goście. Zeszliśmy więc do foyer, gdzie obok baru stało małe pianino. Wokół, na wielu wygodnych fotelach, drzemała jakaś duża grupa ludzi w różnym wieku. Białych, czarnych, kolorowych, ciekawie poubieranych. Najprawdopodobniej wycieczka, która czekała na rozlokowanie po pokojach. A może na autokar, który powiezie ich dalej? Postanowiliśmy śpiewać cicho, żeby ich nie zbudzić. Ciche śpiewanie to moja specjalność, ale grać tak cicho jest już trudniej. Niektórzy zaczęli więc przysłuchiwać się z ciekawością. Tajemniczą grupę obudziły piękne nuty Zygmunta. Zaczęli kołysać się do rytmu i nucić. Potem zaczęli dopytywać się, kto napisał takie piękne piosenki i o czym one są. Bardzo szybko opanowali melodię i zaczęli śpiewać na głosy. Czyściutko! Nie byli w stanie nie śpiewać! Patrzyliśmy na nich zachwyceni i zdumieni. Scena jak z filmu! Potem jeszcze dołączyli do nas Beata Rybotycka i Jacek Wójcicki, i rozpoczęło się wokalne szaleństwo. Okazało się, że ta grupa z pozoru przypadkowych wycieczkowiczów, to jakiś słynny chór! Łamaną angielszczyzną opowiedzieliśmy im o Zygmuncie i Piwnicy pod Baranami, a oni nam o sobie. I z tej nieoczekiwanej radości zaczęliśmy wspólnie śpiewać słynne evergreeny. Było bosko! Z żalem wracałam do domu, a podobno oni śpiewali do rana! Do dzisiaj na wspomnienie tamtego wieczoru uśmiecham się, jak głupia do sera.
Ciekawe dlaczego mówi się „jak głupia do sera”. Chciałabym to wiedzieć.

 
Pozdrawiam

Magda Umer
 

 

  Do spisu artykułów



 


____________________________________________


Kulturalny koszyk. 100 zł na kulturę.

Notowała: Izabela Szymańska
Źródło: Gazeta Wyborcza, styczeń 2011


Kulturalny koszyk. Gdybym dostała 100 zł do wydania na kulturę, kupiłabym...

Kultura jest mi najbardziej potrzebna zimą. Kiedy zawita wiosna - kultura przegrywa z Naturą. Ale nie z kretesem.

Ostatnio czytałam książkę
Izy Kuny "Klara". Na Izę zwróciłam uwagę, kiedy jeszcze nie wiedziałam, że jest aktorką, tylko przyjaciółką moich sąsiadów: Oli Justy i Zbyszka Zamachowskiego. Opowiadali mi, że na pytanie: "Co słychać?" odpowiada: "U mnie jak to u mnie: raz pod wozem, raz pod wozem". Bardzo mi się to spodobało. Później dowiedziałam się, że gra w filmach offowych, staje się sławna, poznałyśmy się.
Jakiś czas temu przysłała mi "Klarę". Co drugie słowo jest w tej książce nieprzyzwoite, ale osoba kryjąca się za tymi wszystkimi ch... i k... jest mi bliska. To przeklinanie jest zabijaniem nadwrażliwości, pokazuje prawdziwe cierpienia kobiety. Jest tam także dużo zabawy słowem, którą bardzo lubię. To się dobrze czyta. (Cena: 34,90 zł)

Wzięłabym wygodne krzesło i kupiłabym wejściówkę na spektakl
"Koniec" Krzysztofa Warlikowskiego. Widziałam "Anioły w Ameryce" - bardzo ciekawi mnie wyobraźnia tego reżysera. (Cena: 40 zł)

Poszłabym również na nowo otwartą wystawę
w warszawskiej Zachęcie "Ryszard Kapuściński. Z imperium. Fotografie". Od dawna jestem zakochana w panu Ryszardzie. To, co napisał, zrobił, towarzyszyło mojemu życiu. To miłość, która odejdzie razem ze mną. Interesuje mnie wszystko, co ukazuje się na Jego temat. W czwartki wstęp jest wolny. (Cena: 0 zł)

Za zaoszczędzone na wystawie pieniądze kupiłabym
"Kobiety, które igrały z bogami" - zbiór reportaży z "Wysokich Obcasów". Kluczem były bohaterki, które nie żyją tak jak Pan Bóg przykazał, w potocznym rozumieniu tego określenia: nie poddają się mężczyznom, pracy, konwencjom. Są odważne, ryzykują, mienią się, lśnią. Świetnie się o nich czyta, ale chyba z żadną z nich nie chciałabym zamienić się na życie. (Cena: 34 zł)

Suma: 108,90 zł

 

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________


ALFABET TEATRALNY. K JAK KURTYNA.

Dla Kamili Łapickiej i pisma PANI

 


Od najwcześniejszego dzieciństwa magiczny kawałek materiału. No... ładny mi kawałek... Kilogramy aksamitnego pluszu.

Chociaż ciężka, unosi się lekko i przenosi do innego świata.

Do dzisiaj, jak dziecko, lubię zachwycić się tym wyczarowanym światem.

Ale wszystko zależy od czarodziejów i czarodziejek. Siedziałam kiedyś w Teatrze Polskim, na premierze „Dam i huzarów“, koło Mai Komorowskiej. Kiedy kurtyna dostojnie unosiła się w górę, Maja złapała mnie za rękę i szepnęła: „módlmy się, żeby nam się podobało!“ Od tego wieczoru, ilekroć siedzę w teatrze i gaśnie światło, słyszę to Jej żarliwe życzenie. I powtarzam je, marząc aby tak się stało. Bo jeśli tak się dzieje, zapominam o „realu“, jakby powiedzieli dziś młodzi, i chcę w tamtym świecie zamieszkać, na ile się da. Zapomnieć o czasie, uwierzyć w baśń z mądrym morałem..

Jeśli tak się nie dzieje –myślę tylko o kurtynie. Żeby opadła i wstydu oszczędziła.

Pewien słynny aktor w Krakowie przed wielu, wielu laty, czując że jednak nie da rady zagrać poważnej roli tego wieczoru i daremnie próbując dać radę, spojrzał przerażony na czekającą i ufną widownię, powiedział błagalnie:

„A jednak poproszę o kurtynę“. I ta, jako ostatnia deska ratunku, opadła ze wstydem, ratując dobre imię teatru.

W wielu teatrach dzisiaj nie ma, albo nie używa się już kurtyny. Żal.
 


Magda Umer
Pęcice Małe, 17 stycznia 2011
 

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________


DZIWNY PIES MARYSI ES 

Źródło: Dog & Sport, 2009


 

Marysia Es, którą znam od dziecka, a która dzisiaj sama ma dzieci i jest aktorką dramatyczną, wpadła do mnie w niedzielę z wizytą. Towarzyszyła jej młodsza córka Jadwiga i dziwny pies, jak się potem okazało niejaki Lizak.

– Masz nowego psa? - zapytałam
– Nie, to jest pies moich teściów, tylko my się nim na chwilę opiekujemy.
A oni za to czasem opiekują się naszym psem – Lulu. Chętnie sobie pomagamy.

– A skąd on się wziął – zapytałam zaintrygowana jego nietuzinkową urodą i buńczucznym charakterem.
– Znikąd. On jest typowym przykładem psa wziętego znikąd.
– Jakże to?

– Posłuchaj:
Miałam opiekunkę do dzieci, niejaką Oksanę. Któregoś dnia Oksana poszła na spacer z małą Jadzią na Pola Mokotowskie. Wszyscy cieszyli się zielenią i wolnością, Lulu spuszczona ze smyczy szalała ze szczęścia. Ale szczęście i wolność powinno mieć jednak swoje granice, o czym nie wiedziała ani Lulu, ani Oksana,  ani zupełnie malutka dziewczynka typu Jadwiga. Lulu zatraciła się na łonie natury i zniknęła nie wiadomo gdzie. Opiekunka zapłakana wróciła z dzieckiem i niepotrzebną smyczą do domu. Zadzwoniła do Marysi (która grała przedstawienie we Wrocławiu) i przerażona zawodziła:
– Oj pani, i co mnie teraz robić, co mnie robić?!

Marysia poradziła:
– Wyjdź na szeroką przestrzeń i wołaj głośno: LuLu, LuLu!

Cuda się zdarzają, może wróci. Cud się zdarzył. Lulu wróciła. Trochę inaczej się zachowywała, ale Oksana tłumaczyła sobie, że po przejściach takie rzeczy się zdarzają. Przypięła ją do smyczy i wróciła do domu. Lulu oblizała ze szczęścia dwie małe dziewczynki, niewykluczone, że dziewczynki zrobiły to samo i wszyscy szczęśliwie zasnęli. Późno wieczorem wrócił do domu tata Leny i Jadwigi. Był zmęczony  całym dniem, ale nie na tyle, żeby nie zauważyć, że Lulu to nie jest Lulu.

Obudził Oksanę:

- Co to za pies w naszym domu?
- Lulu.
- Jaka Lulu, jaka Lulu- nie widzisz kobieto, że to jest mężczyzna?!

Oksana ze zdumieniem przejrzała na oczy.
-O Boh ty moj, i co nam teraz robić, co nam robić? I gdzie jest w takim razie Lulu?!

Nowy pies został nazwany przez dziewczynki Lizak, ponieważ bez przerwy lizał wszystkich ze szczęścia i nie wyglądał na psa, który za kimś tęskni.

Ale domownicy tęsknili za Lulu.

Zaczęły się poszukiwania. Marysia zamieściła w gazecie dwa ogłoszenia:
„Na Polach Mokotowskich w Warszawie, dnia tego i tego, zaginęła suka – Lulu.-Lulu to ukochany pies moich dzieci. Kudłata, szara. Rasa - kundel. Pochodzenie- schronisko na Paluchu. Ktokolwiek wiedziałby o losie, proszony jest…itd…"

Oraz drugie ogłoszenie:
„Niedaleko Pól Mokotowskich, w Warszawie, dnia tego i tego, znaleziono psa. Rasa kundel. Kudłaty, szary .Pochodzenie nie znane. Komukolwiek zginął taki pies proszony jest …itd… "

Rozdzwoniły się telefony. Wszyscy zawiadamiali z radością Marysię, że znalazł się pies …
Kiedy tłumaczyła, że to nie ten pies tylko Lizak, i że to ona sama dała te dwa ogłoszenia, mówili że sytuacja jest dla nich za skomplikowana i rozłączali się ze zdziwieniem.

Po Lizaka nie zgłosił się nikt, a Lulu odnalazła się po pięciu dniach! Znowu siedziała w schronisku na Paluchu. Wróciła do swojego sierocińca i musiała przeżyć niejedno.
Powrót do domu wydał jej się cudem i snem!
W mieszkaniu Marysi zamieszkali teraz : dwie małe dziewczynki, dwa psy, dwa koty. Rodzice pracowali od rana do wieczora i Oksana nie była sobie w stanie poradzić z tą całą menażerią.
Ale Lizak już należał do rodziny i nikt nie chciał go oddać do schroniska.

Na szczęście, w roli cudownych wybawicieli z opresji, pojawili się teściowie Marysi, którzy postanowili wziąć Lizaka do swojego domu. A ponieważ właśnie musieli wyjechać na kilka dni, Marysia wpadła z nim do mnie. I opowiedziała tę krzepiącą historię. Krzepiącą, bo okazuje się, że w dobrym świecie nie tylko wszystkie dzieci są nasze. Wszystkie psy także.
 


Magda Umer
Pęcie Małe, 21 czerwca 2009
 

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________


MOJE PIESKIE ŻYCIE cz. I

Źródło:Dog & Sport, 2008


 
Urodziłam się i przez 46 lat mieszkałam w Warszawie.

W dzieciństwie nie miałam żadnego zwierzątka. Cała rodzina alergików, chory na zanik mięśni młodszy brat, wózek inwalidzki, sto tysięcy kłopotów z organizacją codziennego dnia.

Dzisiaj myślę, że to żadne usprawiedliwienie. Że gdybyśmy mieli psa , nasze życie, a już na pewno życie mojego chorego brata było by po prostu lepsze. I - mimo tych alergii- zdrowsze.

Ale o tym mogłam się przekonać dopiero po latach i tylko dlatego, że od 13 lat żyję na wsi i mam psy. Bez których (łykając codziennie claritinę, bo dalej jestem uczulona na sierść ) już nie wyobrażam sobie życia.

Łyżwa( prawie wyżeł) -najstarsza, ma swoje lata. Nie wiemy dokładnie ile, bo mąż znalazł ją pod jakąś ciężarówką. Dzisiaj jest schorowaną staruszką, mówię do niej per” pani profesor”, bo jest najmądrzejszym psem na kuli ziemskiej. Po jakimś czasie w Łyżwie zakochał się bezdomny wilczur( no, prawie wilczur) i zaczął pomieszkiwać pod naszymi oknami… Był cały czarny; łącznie z czarną rozpaczą w oczach. Mówiliśmy na niego Zyzol Bambus i dokonywaliśmy cudów, aby przestał się bać. Za nic nie chciał wejść do środka. Piekielnie bał się ludzi, ale miłość do Łyżwy była silniejsza od strachu, więc mieszkał pod oknami ukochanej. Sąsiedzi i przyjaciele lubili obserwować to uczucie. Byli jak Romeo i Julia.

Jeremi Przybora nazwał go psem zewnętrznym, w przeciwieństwie do Łyżwy- psa wewnętrznego. Obserwowanie miłości tych dwojga było ciekawsze od najciekawszych programów telewizyjnych. A kiedy urodziły im się dzieci – cały dom promieniał ze szczęścia. I wtedy Bambus, jako głowa rodziny , postanowił zamieszkać z nimi - w środku. I bywał mniej smutny. I zaczynał nam ufać. Doszło nawet do pieszczot. Do końca życia jednak chorował na depresję i podkradał wszystkim słodycze.

Po jego śmierci nastał niejaki Markotny. Prawie labrador. Pies z hodowli Marka Kotańskiego, ofiarowany przez jego córkę Joasię. Wylicytowałam go na aukcji na rzecz Markotu. Markotny jest prawie zawsze wesoły. Jakby walczył z własnym imieniem.

Najpierw był kimś w rodzaju synka Łyżwy , potem jej młodszym bratem, a potem to już rozpanoszył się i zaczął Nią rządzić. Nią i…nami. Nie wiedzieć kiedy.

Teraz mogę zaryzykować tezę ,że w naszym domu mieszkają psy i my „na dokładkę”. Prawie wszystko jest im podporządkowane. Jak w domu „Ferdynanda Wspaniałego” Ludwika Jerzego Kerna. Ukochanej powieści mojej i moich dzieci.

Bo to prawda, że psy mogą skomplikować życie. Dla nich, nie raz i nie dwa, trzeba zrezygnować z czegoś dla siebie. Z wygody i świętego spokoju.

Ale za to nikt nie daje tyle ciepła i czułości. Kiedy wracamy do domu najmilsze jest przytulanie się czymkolwiek do czegokolwiek. Przekazywanie sobie wzajemnie najlepszej energii, która dodaje siły i pozwala walczyć z przeciwnościami Losu.

A tych niestety nie brakuje; chyba nikomu. Tak już urządzony jest ten świat. O którym ktoś, mając pewnie na myśli wyłącznie opuszczone, głodne i nieszczęśliwe psy, powiedział: „pieski”. Pieski świat.

Tyle osób samotnych w mieszkaniach i tyle samotnych psów w schroniskach.
Wystarczy sobie to uświadomić, wziąć psiaka do siebie i zacznie się zupełnie inne życie. O niebo lepsze.


Bez psa można nawet zejść na psy…
Czego nikomu nie życzę
- Magda Umer
Pęcice Małe, 11 grudnia 2008

 

  Do spisu artykułów


 


____________________________________________


Moje pieskie życie cz. II

Źródło: Dog & Sport, 2009




Mówi się często, że pies to najwierniejszy przyjaciel człowieka. I chyba tak jest w istocie.

A jak się człowiek odwdzięcza za tę wierność?

Kto, jeśli nie homo teoretycznie sapiens , wymyślił takie niedopuszczalne powiedzenia jak:

1-„nie dla psa kiełbasa”,
2-„pies z kulawą nogą”
3 -„pogoda pod psem” ?!

A co ten sapiens teoretycznie homo, chce mniej więcej przez to powiedzieć?

Otóż niestety mniej więcej to:

1a- nie dla kogoś gorszego, coś lepszego.
1b- nikt ważny , albo prawie nikt; młodzież by dziś powiedziała: nobody
1c-okropna, beznadziejna pogoda.

I, z jednej strony, to szczęście że psy nie rozumieją ludzkiego języka, bo nie jest im przykro i wstyd za ludzi, a z drugiej trochę żal, że nie mogą sobie poczytać „Ferdynanda Wspaniałego”, czy wierszy Jana Brzechwy. Chciałabym zobaczyć czytającą Łyżwę po poobiedniej drzemce. Albo Markotnego studiującego jakąś psią prasę z ładnymi zdjęciami apetycznych suk…

Ale przecież jeszcze wszystko się może zdarzyć. Świat szaleje, nauka przekracza co chwilę nieprzekraczalne granice i możemy jeszcze doczekać epoki czytających psów!

Póki co umiemy się porozumiewać, bez znajomości języka psiego i człowieczego. Radość , smutek, złość, niecierpliwość , wdzięczność, żal- to wszystko potrafimy wyrazić oczami, dotykiem, barwą głosu. Te najważniejsze rzeczy dzieją się, tak naprawdę poza językiem. Wiemy o sobie nawzajem bardzo dużo, nie zamieniwszy przysłowiowego słowa. Łączy nas niezwykła empatia, czyli zdolność współodczuwania.
Tak sobie dzisiaj pomyślałam, że to coś najważniejszego, co pies powinien dawać człowiekowi, a człowiek psu- to poczucie bezpieczeństwa. Kiedy idziemy sobie razem na spacer, noga w łapę, mamy uczucie, że świat naokoło jest przyjaźniejszy, mniej groźny. Że nie jesteśmy samotni. Że mamy skąd wychodzić i dokąd wracać. Że należymy do siebie i dobrze nam z tym należeniem!
Psy, które do nikogo nie należą, nie mają domu i pana, nie mają poczucia bezpieczeństwa. Mają w oczach lęk nie do opisania. Chyba że są to psy, które żyją w południowych Indiach -na przykład w stanie Tamil Nadu.
Tam one należą do całego świata i cały świat należy do nich. Domem może być każdy kąt; wszędzie jest ciepło. Ludzie dają im do jedzenia byle co i to im musi wystarczyć .

Tam ludzie także jedzą byle co… Dzielą się tym byle czym, wspólną biedą.
I one, nie znające agresji, ufne psy z Tamil Nadu, nie pogniewałyby się o wymienione przeze mnie na początku trzy niedopuszczalne powiedzenia:

1.”Nie dla psa kiełbasa”- bo tam nikt nie je mięsa. Ani psy, ani ludzie.
2..”Pies z kulawą nogą”- bo tam jest bardzo dużo kulawych. I ludzi i psów. I nikomu nie przyszłoby do głowy, że to prawie nikt.
3.”Pogoda pod psem”- bo tam jest prawie zawsze piękna pogoda! Której i Państwu, i naszym psom życzę. A także nie naszym.

Może zwłaszcza nie naszym. Tym, którym nikt pogody zastąpić nie może.
 


Magda Umer
Pęcice Małe, 12 marca 2009

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________


SZCZĘŚCIE

Źródło: Sens, lipiec 2009




Od kilku dni biję się z myślami, co by tu napisać na zadany przez miłą panią redaktor „Sensu” temat: ”Szczęście” i nagle wpada mi do ręki gazeta z interesującym wywiadem, przeprowadzonym z pisarzem, panem Eustachym Rylskim.

Wywiad nosi bezlitosny tytuł:” SZCZĘŚCIE NIE WCHODZI W RACHUBĘ”.

Pozwolę sobie zacytować najistotniejszy fragment, bo chciałabym, aby się stał punktem wyjścia do moich rozważań na ten temat:

„ -Bywa pan szczęśliwy? - (pyta pani Dorota Wodecka z GW)
-Pochlebiam sobie, że nigdy mi się to nie zdarzyło.  Zadowolenie z życia bierze się z sumy przyjemności, jakich potrafimy doświadczyć, od tych najdosadniejszych, jak seks czy dobre jedzenie, do najsubtelniejszych, jak przeżywanie sztuki. Szczęście natomiast to poczucie spełnienia w życiu i niczym niezmącona wiara w jego sens i celowość, jak również bezduszna odporność na cierpienia otaczającego nas świata. W moim przypadku nie wchodzi w rachubę. Pochlebiam sobie, że nie wchodzi w rachubę.”


Ja niestety nie mogę sobie pochlebić, bo u mnie wchodzi w rachubę. Chociaż często zadaję sobie pytanie: czy mam prawo bywać szczęśliwa, kiedy tyle nieszczęścia naokoło? Bo przecież nawet jeżeli nie mam prawa, to bywam. Bezprawnie i z wyrzutami sumienia, ale bywam. I walczę o prawo do szczęścia. Barykaduję się celowo przed doniesieniami ze świata, wyłączając wszystkie środki masowego przekazu, żeby choćby przez tydzień pobyć w stanie błogiej niewiedzy. I bywam wtedy szczęśliwa jak dziecko.

Jest takie powiedzenie: ”Niewiele mu (jej) do szczęścia potrzeba”. Zawsze mam wrażenie, że to trochę o mnie. Już nie mówię o przeżywaniu sztuki, bo tym wypełnione było prawie całe moje życie. Zachwyca mnie wiele zwyczajnych rzeczy i mam nadzieję, że nie mylę pojęcia szczęścia z zadowoleniem. Spróbujmy się odnieść do przykładów pana Eustachego. Zmierzmy się z banalnym problemem seksu, czy dobrego jedzenia, które pisarz nazywa przyjemnościami dosadnymi.

1)Seks
Czym innym jest zadowolenie z seksu, spokój zakończeń nerwowych, odprężenie i uspokojenie dające zdrowie psychiczne, a czym innym spotkanie osoby, z którą uprawianie seksu jest przygodą tak niezwykłą, że nie wymyślono słów do jej opisania. To jest chyba szczęście: natrafić na tę skórę, dotyk, zapach, bliskość, czułość i niewysłowioną rozkosz na deser.
Nie wiem czy zdarza się to często, ale myślę, że wybrańcami losu są ci, którym się zdarzyło. Człowiek czuje się wtedy szczęśliwym zwierzęciem, a nie czuje się zakłopotany swoją zwierzęcością. Nie tylko nie wstydzi się tego drugiego zwierzęcia, ale jest mu wdzięczny za wspólny bezwstyd. Niewykluczone że, jakby to banalnie nie brzmiało, w grę wchodzi tu jeszcze uczucie miłości. A jeśli jeszcze do tego dodamy, że efektem tej zabawy bywa stworzenie nowego człowieka, o którym śnimy i marzymy…czy może być coś szczęśliwszego?
Niektórzy, (szczególnie ci w latach) twierdzą, że może. I że tym czymś jest:

2)Dobre jedzenie
Czy dobre jedzenie może być czymś więcej niż przyjemnością dosadną?
Moim zdaniem może.
Czym innym jest zadowolenie z dobrego obiadu, zaspokojenie uczucia głodu, nawet zachwyt nad codzienną pomidorową, lub niecodziennym sushi, a czym innym posiłek na świeżym powietrzu, w wymarzonym krajobrazie i towarzystwie, z cykadami bądź ptakami, strumykiem lub falami morskimi, z ulubioną, szemrzącą muzyką w tle, z sorbetem cytrynowym i ceremonią parzenia zielonej herbaty na deser.
To już jest tzw. komplet kulinarny, ekstaza dla oczu i uszu, szaleństwo kubeczków smakowych i te rzeczy. Parę razy udało mi się doświadczyć takich przeżyć i trudno by mi było znaleźć inne słowo niż szczęście. Szczęście i już. Zadowolenie kubeczków smakowych szczęściu tychże kubeczków - nie dorasta do pięt. A w wieku dojrzałym, kiedy libido już tak nie zawraca głowy(to znaczy między innymi głowy),szczęście kubeczków smakowych, z powodzeniem zastępuje szczęście typu omawianego wcześniej. Na szczęście.
Często wątpię w to, aby życie miało cel i sens a jednak nie zamieniłabym go na nie-życie.
I bywam sobie bezkarnie szczęśliwa; bez sensu i bez celu.
Bywałam i bywam także nieszczęśliwa i na temat nieszczęścia mogłabym napisać trzytomową powieść, ale nie chciałabym. Na szczęście nie chciałabym.
Jako osoba doświadczona w nieszczęściu wysuwam nawet nieśmiałą hipotezę, że im człowiek bardziej bywał nieszczęśliwy, tym lepiej potrafi docenić szczęście .
A nawet byle szczęście. I dziękować za nie Bogu. Dzisiaj na przykład wyszłam ze szpitala onkologicznego na Ursynowie, w którym spędziłam zaledwie pół godziny i zgodziłam się ze swoją definicją szczęścia sprzed lat. Dawno temu, na pytanie ankieterki-poetki Magdy Czapińskiej, co to jest szczęście, odpowiedziałam bez zastanowienia:
” szczęście to brak nieszczęść”.

I dzisiaj, po zastanowieniu, odpowiedziałabym chyba tak samo. I dodała, że o szczęście trzeba walczyć, szczęścia trzeba się nałapać na zapas, żeby wspominanie go pomagało w mrokach życia. Nie tylko wtedy, kiedy jest szaro i nieciekawie; także wtedy kiedy jest czarno i beznadziejnie.
I dobrze jest umieć nie tracić na nie nadziei. Oczywiście nadziei na szczęście.

Nie tu , to TAM. Pa ram pam pam.


 

pozdrawiam Magda Umer
 Pęcice Małe 13 lipca 2009 roku
 

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________


PRUDERIA 

Źródło: Bluszcz, maj 2009


Człowiek pruderyjny co innego mówi, co innego myśli i co innego czyni. Połowę życia zajmują mu starania, aby to ukryć; wydać się osobą wiarygodną.

I, jeśli jest dobrym aktorem, udaje mu się. Na jakiś czas. Kiedy prawda wychodzi na jaw, musi zmienić repertuar: -towarzystwo, żonę, męża, miasto, kolegów, religię. Wszystkie lustra, w których odbijał się do tej pory. Przyjaciół raczej nie ma. Powodzenie słynnej sztuki Moliera z niejakim Tartuffem w roli głównej, świadczy o tym, jak bardzo ten problem jest, niestety, aktualny.

Ale bywa i tak, że na drugim biegunie zakłamania, obłudy, przywdziewania masek, pojawia się niepotrzebne epatowanie śmiałością , szczerość do bólu, ekshibicjonizm. Na przykład w dziedzinie seksu. To są sprawy intymne. Ludzie, którzy nie mają z nimi problemu , nie muszą na ten temat mówić. Szokować, informować nie zainteresowanych. Myślę , że dużo przyjemniejsze jest uprawianie seksu, niż odzieranie go z tajemnicy. Najlepiej zachować złoty środek, to znaczy umiar i powściągliwość. Na ten temat. W słowach, nie w alkowie. W alkowie można poszaleć, bo to jest nie tylko zdrowe, ale przynosi nam dzieci, które są naszym największym szczęściem.

 

Pęcice Małe 27 maja 2009 roku. Magda Umer

 

  Do spisu artykułów

 

____________________________________________

ROZMOWA Z MAGDĄ UMER
Źródło: Gazeta Wyborcza, 26 kwietnia 2009
Rozmawiała Beata Kęczkowska


Beata Kęczkowska: Pani Magdo, czy to wypada w czasach kultu młodości przyznawać się, że świętuje pani jubileusz 40-lecia pracy? Co więcej, ogłaszać to w gazetach i na afiszach?
Magda Umer: Ja tego nigdzie nie ogłaszałam! I nigdy by mi nie przyszło do głowy, aby to świętować. To komuś innemu przyszło do głowy. I to w moim ulubionym teatrze! I to komuś tak bliskiemu! Człowiek człowiekowi zgotował ten los. Krysia najpierw chciała to przede mną ukryć. Chyba ze strachu.

Czy którąś z tych jubileuszowych dekad wspomina pani lepiej? Zdarza się pani spoglądać wstecz i oceniać, co było?
Nie rozpamiętuję lat, w sensie zawodowym. Raczej niezwykłe chwile. Było ich sporo; w każdej dekadzie. Ale ze zdumieniem zauważyłam ostatnio, że w młodości tak często nie występowałam! Może dlatego, że kiedyś byłam dużo starsza niż teraz?

W oficjalnej pani biografii (podawanej na stronie Teatru Polonia) pada zdanie: "Perfekcyjne połączenie wiersza, muzyki i aktorstwa w jej wykonaniu sprawiło, że upowszechniła się moda na piosenkę poetycką". Czuje pani ciężar odpowiedzialności za tę modę?
Nie czuję, bo nie wydaje mi się, aby to była prawda. Przede mną i po mnie było wielu.

Jest pani wielką szczęściarą - trafiały do pani piosenki pisane przez mistrzów. Co wnieśli oni w pani artystyczne życie?
A z tym się zgadzam bardzo chętnie! Śpiewałam piosenki mistrzów. Oni ukształtowali moją wrażliwość, pomagali żyć. Pisali dla mnie najwspanialsi autorzy tekstów i kompozytorzy. I myślę, że im właśnie i ich piosenkom zawdzięczam tak długie trwanie na scenie. Jeremiego Przybory i Agnieszki Osieckiej nie ma już na tym świecie, a ich piosenki się nie starzeją. Jeszcze większym szczęściem było to, że przyjaźniłam się z tymi niezwykłymi artystami przez długie lata. Będę za nimi tęsknić aż do śmierci. A mam wrażenie, że kiedy śpiewam ich piosenki, to sobie znowu trochę jesteśmy razem.

Czy jest piosenka, której pani dotąd nie zaśpiewała?
Kiedyś Marek Grechuta napisał dla mnie muzykę do wiersza Jana Kochanowskiego "Śnie, który uczysz umierać człowieka". Dopiero teraz mam ochotę ją zaśpiewać.
Chciałabym także nagrać kilka piosenek studyjnie. Tych, które śpiewałam jedynie na koncertach. Na przykład "Miłość do panny przedwojennej" Jeremiego Przybory i Adama Sławińskiego.

Na pani recital bilety już dawno wyprzedane, niech więc pani tym zawiedzionym, co od kasy odeszli z kwitkiem, zdradzi, co pani wykona tego wieczoru? Może sobie puścimy z kaset albo płyt?
Wykonam wyjątkowo piękne piosenki. Innych nie umiem.

W niedawno wydanej książce "Jak trwoga, to do bloga" wyznaje pani prosto i szczerze: "kocham bociany". Jak stan uczuć? Bo pora jakby sprzyjająca.

\Z bocianami zaczyna się co roku nowe życie. I co roku, kiedy odlatują do ciepłych krajów, pytam siebie: dlaczego ja tak nie mogę? Zazdroszczę im i czekam, aż wrócą. A stan uczuć? Podgorączkowy. Wiosenny. Jasny jak słońce.

Czy przypadkowa jest koincydencja dat jubileuszowego recitalu i powrotu bocianów do rodzinnego kraju?
Koincydencja z jednej strony przypadkowa, a z drugiej myślę, że Krysia nie składałaby mi żadnej propozycji artystycznej w zimie. Ona wie, że dla mnie to jest niedopuszczalna pora roku.

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________


O SNACH

Źródło: Bluszcz



Mam nadzieję, że są co najmniej trzy rodzaje życia – życie na jawie, życie pozagrobowe i życie we śnie. To trzecie bywa najciekawsze.

Wiem, że są osoby – agregaty energii (np. Krysia Janda), które mogą spać dwie-trzy godziny na dobę i to im wystarcza. A ja niestety, jeśli nie śpię osiem godzin dziennie jestem ciężko chora i nie do zniesienia. Także dla samej siebie.

Dla mnie sen to znacząca część życia.. być może nasza kondycja danego dnia w dużym stopniu zależy od tego, co nam się w nocy śniło.

Jakieś 20-25 lat temu miałam taki piękny sen… Śnił mi się majowy, ciepły dzień. Mlecze, świeże liście, słońce i przestrzeń. Ogromne połacie łąk i nieba. A na czubku odległego wzgórza rozłożyste drzewo. Jedno wielkie drzewo. Szłam z grupą bliskich mi kiedyś osób – z przedszkola, ze szkoły, ze studiów i z pracy. Rozmawialiśmy i byliśmy szczęśliwi. Kiedy dotarliśmy do drzewa, okazało się, że przypomina orzech włoski. Dojrzałe orzechy były rozpołowione, a w środku znajdowały się po dwa żółtka w każdej łupince. Boskie żółtko! Drzewo życia. Myślałam, że nie ma na świecie takich drzew, że je wyśniłam. Ale w 2005 roku w Indiach zobaczyłam z autobusu takie samo! Niezwykłe, rozłożyste, o skomplikowanym, splątanym pniu. Stało. Drzewo z mojego życia.

Jeszcze wcześniej, za czasów licealnych, mogłam mieć 14-1 5lat, czyli w latach 60, wyśniłam sobie siebie na czymś w rodzaju platformy kosmicznej. Staliśmy w dużej grupie i obserwowaliśmy start jakiegoś kosmicznego statku. Wokół mnie najsłynniejsi polscy aktorzy: Andrzej Łapicki, Adam Hanuszkiewicz, Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek, Tadeusz Janczar, Irena Kwiatkowska, Alina Janowska, Zofia Kucówna, Beata Tyszkiewicz… Widzieliśmy, jak ten statek kosmiczny wybucha i rozpada się na tysiące rozżarzonych cząstek na niebie. Czerwono- pomarańczowe niebo i wielki huk.

Katastrofa katastrofą, ale przebywanie wśród tak niezwykłych aktorów, których znałam tylko z kina i teatru, zrobiło na mnie nieprawdopodobne wrażenie.

A potem, po wielu latach, poznałam ich wszystkich na jawie…

Mam też powtarzające się sny. Przyjemne i nieprzyjemne. Często śnię, że duży, pasażerski samolot „zagląda mi” w okna moich hotelowych pokoi. Tak, że widzę ludzi, którzy tam siedzą w środku! Ja się nie boję tych samolotów; nie boję się, że na mnie spadną. A w życiu bardzo boję się latania.

Uwielbiam sny, w których latam ja. Często! Śnię, że unoszę się, płynę w powietrzu. Przemieszczam się w ten sposób do drugiego pokoju, do ogrodu i nad ulicę. Nie SA to duże odległości. Nie latam jak bocian na drugi kontynent, raczej jak polska parkowa kaczka. Ale raz śniłam, że wyleciałam z ogromnymi skrzydłami- ze swojego mieszkania na Kolonii Staszica i leciałam, leciałam aż do placu Narutowicza i do Opaczewskiej, Grójeckiej, alei Krakowskiej i dalej… (leciałam w kierunku, w jakim potem zmieniałam mieszkania!) Jednocześnie cofał się czas i kiedy doleciałam do Opaczewskiej- uciekali nią ludzie z Powstania Warszawskiego. Niebywały sen.

Miałam także jeden powracający rodzaj sny, którego bardzo się bałam. Śniłam go w kółko przez całe dzieciństwo i młodość. Idę ulicą i czuję, że ktoś za mną podąża. Słyszę kroki, napawa mnie to ogromnym lękiem. Boję się odwrócić, zobaczyć tego kogoś. Wiem, ze to jest mężczyzna. Wpierw idzie wolno, potem coraz szybciej i szybciej. I jak już chcę zacząć uciekać, bo wiem, że chce mnie skrzywdzić, nogi wrastają mi w ziemię :krzyczę i płaczę, i na szczęście się wybudzam. Zapłakana i sparaliżowana strachem. Ten sen powtarzał mi się ze sto razy…
 

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________


MIESZKAM Z KSIĄŻKAMI 

Źródło: Rzeczpospolita

 

Magda Umer opowiada o szukaniu bezpieczeństwa wśród literackich bohaterów, różnicy między lekturą lekką i prawdziwą oraz o ostatniej książce w życiu.


Rz: Jaką książkę odłożyła pani na Boże Narodzenie, obiecując sobie, że ją wreszcie przeczyta?
Magda Umer: Święta to jedne z nielicznych dni w roku, kiedy nie czytam. Za dużo wrażeń, ludzi, hałasu. Ale leżą sobie przy łóżku, cieszą oczy i czekają na swoją kolej. Bo czytanie jest moim najmilszym codziennym zajęciem. Wymaga luksusu, ciszy i skupienia. Mam zawsze odłożone kilkanaście książek. I ciągle brakuje mi czasu, żeby coś zobaczyć albo przeczytać, mimo że ciągle coś oglądam i czytam. Teraz kończę wspomnienia Marii Sapieżyny i chcę zacząć „Obronę szaleństwa” Woody’ego Allena, a nie mam kiedy.

To gruba książka?
Cieńsza niż „Rozmowy z Woodym Allenem”, wywiad rzeka, który powstawał przez 30 lat. Pochłonęłam go szybko, bo mi się spieszyło do kolejnej książki, ale chciałabym przeczytać jeszcze raz, na spokojnie. Przez moje życie przetoczyły się losy tylu ludzi na kartach książek albo na celuloidzie, że przestałam zapamiętywać fabuły. Bo już wiem, że nie one są najważniejsze. Nie wiem, czy oni się rozwiedli, czy pobrali. Pojechali do Ameryki czy do Afryki? Czasem nie wiem nawet, czy umarli, czy żyli długo i szczęśliwie. Natomiast pamiętam, jak na siebie patrzyli i jak za sobą tęsknili. Czyli interesuje mnie literatura interakcji, nie akcji. Wolę książki prawdziwe, lubię dzienniki, listy.

Ma pani taką półkę, parapet, na który odkłada wszystkie tytuły „na później”?
Mam trzy stoliki i dwa biurka. Co chwila ktoś próbuje mi na nich zrobić porządki. Są też dwie biblioteki – główna, w której leżą książki już przeczytane, oraz podręczna – z pozycjami, do których często wracam. To poetycki kanon: Kochanowski i Twardowski, Różewicz i Szymborska, Julia Hartwig i Ewa Lipska, Herbert, Miłosz i Zagajewski, Leśmian i Brzechwa, Tuwim i Gałczyński, Agnieszka i Jeremi. Żyję z nimi na co dzień, z nimi mieszkam. W podręcznej są także książki, które przeczytam jeszcze raz, kiedy znajdę dość czasu, by się skupić tak, jak na to zasługują. Kiedy się czyta pośpiesznie, najważniejsze może umknąć. Dlatego najlepiej wyjechać. Wakacje są właśnie po to, żeby czytać.

Są książki, które pani chomikuje na prawdziwą emeryturę?
Nie mogę pojąć, dlaczego jeszcze tak intensywnie pracuję. Siwienie dotyczy mojego numeru PESEL, ale kompletnie nie dotyczy mnie w środku. I może się tak zdarzyć, że umrę w połowie najciekawszej książki.

Gdyby mogła pani wybrać, to w połowie jakiej książki chciałaby pani...
Zgasnąć i zasnąć na dłużej? Często o tym myślę. Wiele lat temu umierająca na raka mama mojego przyjaciela poprosiła, żebym pożyczyła jej wszystkie tomy o Ani Shirley. Czasem myślę, że też chciałabym przed śmiercią wrócić do Ani. Ale z drugiej strony – boję się konfrontacji. Ostatnio miałam nieszczęśliwy pomysł, by przeczytać ukochaną lekturę mojego dzieciństwa – „Serce” Amicisa. I nie powtórzyło się tamto niesamowite przeżycie. Ale bywa i tak, że książka w młodości nie robiła na mnie takiego wrażenia jak później. Na przykład „Lalka” Bolesława Prusa. W szkole czytało się ją jak to lekturę: tu niedobra Izabela Łęcka, tam szlachetny Wokulski.
Tu Rzecki, tam pani Wąsowska... I trzeba było umieć o wszystkim napisać wypracowanie. Przeczytałam ją znów jako kobieta 40-letnia i byłam zachwycona. Jeśli coś z dawnej polskiej literatury powinno w nas zostać, to właśnie „Lalka”, a nie romantycy, których obowiązkowo wkuwamy na pamięć. A przynajmniej nie cała ich twórczość.
"Przed wojną książki traktowano z nabożeństwem. Teraz jest epoka nie czytania, tylko tańczenia na lodzie "

Kiedy miała pani najwięcej czasu na książki?
Zaczęło się w szkole i tak już zostało. Mam głodny umysł. Czytanie jest dla mnie ważniejsze od wszystkiego. To dlatego, że lubię być sama. Czytając, nie jestem samotna, bo towarzyszą mi opisywani ludzie, a jednocześnie znajduję się w bezpiecznej odległości, w ochronnym kokonie. Z kinem jest inaczej – potrzebuję obok kogoś, kto poczuje coś bardzo podobnego. Podobnej empatii. Lubię pójść na film z moimi synami, kiedyś chodziłam z Jeremim.

Przybora dużo czytał?
Jeremi i Agnieszka potwierdzają starą prawdę: ludzie dzielą się na tych, co czytają i tych, co piszą. Rzadko się zdarza, by człowiek tak płodny potrafił skupić się na czymś poza własną twórczością. Agnieszka pochłaniała książki, dopóki sama nie zaczęła pisać. Potem czytała mniej dokładnie i lubiła się do tego przyznawać.

A pani czyta kilka książek naraz?

Zaczęłam to robić ostatnio. Bo się boję, że nie zdążę. To plaga współczesności: mamy za dużo pokus. Możemy wybierać wśród wielu rzeczywistości, ale na żadnej nie potrafimy się skupić.

Nasz stosunek do książek się zmienił?

Dzisiaj ponad połowa tych, którzy czytają, wybiera lekturę lekką i przyjemną. A poezję czytają dwie osoby na tysiąc. To jest problem głębszy, dotyczy inteligencji. Mamy jej trzy procent i robimy, co się da, żeby urosła do czterech albo czterech i pół. Tuż po pierwszej wojnie światowej, kiedy w Polsce były nieprzeliczone tłumy analfabetów, książki traktowano z nabożeństwem. Nie było do nich dostępu, nie było pieniędzy, a i ludzie często byli za mało wyrobieni, by zrozumieć pisarzy. Natomiast teraz nikt nie traktuje tych resztek inteligentów z szacunkiem. Raczej dziwią się im i nie mogą się nadziwić. To nie jest epoka czytania książek, raczej tańczenia na lodzie. Coraz bardziej kruchym...

Ale to chyba nie dotyczy wszystkich?
Mnie bardzo buduje, gdy widzę w księgarniach, że młodzież siedzi sobie na jakimś plecaku, na ziemi, pod regałami. I czyta książki, bo nie ma na nie pieniędzy. I być może siedzi tam także dlatego, że ma nadzieję na spotkanie kogoś, kto też będzie tak siedział z książką, i okaże się, że to jest właśnie ta druga połówka jabłka. I potem będą opowiadać wnukom, że miłość swojego życia spotkali w księgarni.

 

  Do spisu artykułów

 

 


____________________________________________


KONSTANTY ILDEFONS DEZYNWOLTURA GAŁCZYŃSKI
 

 

„Dom na wzgórzu. Z oknami dziesięcioma.
W każdym oknie pelargonia nieruchoma.
Dom ceglany w słońcu się rumieni
Jakby wielkie jabłko na jesieni.
Pelargonie stoją w równym rzędzie.
Dzikie wino zawiesza się wszędzie.”
(1951 rok)


Wróciłam wczoraj z Prania, na Mazurach, gdzie znajduje się najsłynniejsza leśniczówka w Polsce. Spędził w niej swoje ostatnie lata odkrywany przez coraz młodsze pokolenia, niezwykły poeta, tłumacz i humorysta. Ani ta poezja, ani to miejsce nie przypominają zakurzonego muzeum. Minęło 55 lat od Jego śmierci, a młodzi ludzie ciągle znajdują coś dla siebie w wymyślonych przez niego światach, wolą nonsensy od sensów i tak jak On drwią sobie z patosu, w jaki poniektórzy lubią ubierać ważne sprawy tego świata. W Leśniczówce Pranie- zielone dzikie wino oplata okna ostatniego szczęśliwego mieszkania poety. A w mieszkaniu biurko fotel , lampa, Zielona Gęś, jak wierny pies ”przy nodze” biurka, , masa ciekawych zdjęć, obrazów, komplet wszystkich wydanych książek. Dbają o to miejsce z niezwykłą czułością dzisiejsi gospodarze - poeta Wojciech Kass ze swoją żoną Jagienką. Dbają także o to, aby to miejsce tętniło życiem kulturalnym. To ważne w czasach kiedy nie tętnią nim właściwie żadne środki masowego przekazu, liczące się jedynie ze „słuchalnością ” i „oglądalnością”. Pielgrzymują do sanktuarium pana Konstantego ludzie z całej Polski. Ludzie wdzięczni za to, że kiedyś im te wiersze pomogły i pomagają w dalszym ciągu.

I ciągle ciekawi ich poeta jako człowiek. I historia jego wielkiej miłości do żony- pięknej, srebrnej Natalii, której tu sporo zdjęć i portretów. Dla niej napisał swoje najpiękniejsze wiersze, bo Ona była najważniejsza:

„Jedni mówią on jest nasz
Drudzy mówią on jest nasz
A ja jestem tylko twój, jedyna.

Jedni mnie kuszą na Wschód,
Drudzy mnie ciągną na Zachód,
A ja wolę, po wypłacie, z tobą iść do kina.”


Po latach, o skomplikowanych wędrówkach światopoglądowych poety, nałogach i słabej konstrukcji psychicznej, chcą dyskutować jedynie studenci i badacze literatury. Czytelnicy chcą czytać wiersze, bo one pomagają im żyć.

„Już tamci się rozjechali
A czemu oni zostali
I tak się ciągle trzymają za ręce?
Jeszcze oboje tacy młodzi,
Ale ona smutna i on smutny chodzi,
Jakby tu mieli nie wrócić więcej.
Ona już sobie ust nie maluje
On pisze listy i płacze;
Wieczorem snują się koło domu
Gryzą ich jakieś rozpacze.”
(„Dziwni letnicy”)


Jak bardzo śpiewne są te wiersze! Wierszo- piosenki. Nawet wtedy, kiedy nikt nie ułoży do nich swojej melodii. Wystarczy zapisać na pięciolinii interwały pana Ildefonsa…

Do Prania przyjechałam na finał IV- go ogólnopolskiego konkursu recytatorskiego im. K. I. Gałczyńskiego. Byłam jurorem i na własne oczy widziałam, jak te wiersze w wykonaniu młodych ludzi młodnieją i pomagają słuchającym i recytującym.

„ Mówiłam tobie już pięćdziesiąt kilka razy,
Żebyś już poszedł sobie, przecież pada deszcz,
To przecież śmieszne takie, stać tak twarz przy twarzy,
To jest naprawdę niesłychanie śmieszna rzecz;
Żeby tak w oczy patrzeć: kto to widział?
Żeby pod deszczem taki niemy film bez słów,
Żeby tak rękę w ręku trzymać, kto to słyszał
A przecież jutro tutaj się spotkamy znów –
I tak się trudno rozstać i tak się trudno rozstać
Bo jeśli nawet trochę pada, to niech pada
I tak się trudno rozstać i tak się trudno rozstać
Nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz…”


A wokół zielony las, zielona scena, zielone gęsi na każdym kroku i (trochę nawet za) zielony pomnik poety. Laureat Grand Prix młodziutki Jan Jasiński z Mielca otrzymuje złotego Watermana z obowiązkowo zielonym atramentem… W tutejszym sklepiku można kupić płytę niezwykłej urody: ”Kruchy świat, kruche szkło”- mówi na niej wiersze poety Wojciech Malajkat a śpiewa je Grzegorz Turnau. Jesteśmy w zaczarowanym świecie:

„a po pogrzebie, pod korniszon
niech epitafium mi napiszą:
TU LEŻY MAGIK I MAŁPISZON,
pod spodem taki tekst:
„Liryka , liryka , tkliwa dynamika,
angelologia i dal.”


Na tej twórczości ”wychował się” Jeremi Przybora i Agnieszka Osiecka…bardzo słychać to w ich tekstach. Opowiadał mi nawet Jeremi, że kiedyś zaczepił go pan Konstanty i pogratulował mu czegoś, co właśnie usłyszał przez radio. „Był to wielki dzień w moim życiu, dodał mi wiary, że to co robię ma jakiś sens, poza zabawianiem samego siebie i zarabianiem na życie ”- mówił.

Młodziutka Agnieszka Osiecka jakiś czas mieszkała w leśniczówce Pranie; przyjaźniła się z leśniczym, panem Stachem Popowskim, a ten pozwalał jej pracować przy biurku Mistrza. Była szczęśliwa z tego powodu i czuła się wyróżniona. Wiele Jego wierszy znała na pamięć. Podobnie jej koledzy i koleżanki z STS-u. Cały kabarecik Olgi Lipińskiej, który „właśnie leciał” przez ćwierć wieku w Telewizji Polskiej - był z ducha Gałczyńskiego; nie raz zresztą sięgano w nim po Jego teksty. A Piotr Skrzynecki i Piwnica pod Baranami? A Miron Białoszewski? Wszyscy oni mają za co dziękować poecie. I może to Najmniejszy Teatrzyk Świata - „Zielona Gęś”, otworzył drogę teatrzykom , kabaretom i kabarecikom w Polsce Ludowej…

„ Łezka i groteska
Serca zawiłość
I ojczyzny miłość,
Ogień i dym.
I pijaństwo (wodą) ze źródła Hipokrene,
I piosenka z niesłychanym refrenem:
Rym. Cym. Cym.”


Leśniczówka Pranie…

Spałam tu wczoraj po raz pierwszy w życiu . Zapadłam w sen tak dobry i głęboki, że nawet nie słyszałam burzy, o której nazajutrz opowiedzieli mi gospodarze.

I przypomniała mi się „Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha” i „Sanie” i cudowna „Kronika Olsztyńska”, a szczególnie ten fragment:

„I gdy człowiek wejdzie w las to nie wie
Czy ma lat pięćdziesiąt czy dziewięć
Patrzy w las jak w śmieszny rysunek
I przeciera oślepłe oczy,
Dzwonek leśny poznaje, ćmy płoszy
I na serce kładzie mech, jak opatrunek.”


Ja mam lat i pięćdziesiąt i dziewięć, czyli pięćdziesiąt dziewięć - i ciągle bardzo chętnie wchodzę w zielony las twórczości poety. I Jego wiecznie zielone wiersze- evergreeny, kładę sobie czasem na serce…jak opatrunek.

„Chciałbym więcej ptaków,
Drzew z ptakami,
Więcej blasków, gwiazd, obłoków,
Trzcin, kaczek na wodzie…

I uchwycić to wszystko rękami,
Ucałować to wszystko ustami
I tak zajść, jak słońce zachodzi”

 

Czy wyobrażacie sobie państwo piękniejsze za(e)jście?
Ja nie. Rym, cym, cym.
Magda Umer
Pęcice Małe, 2008
 

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________


NADZWYCZAJNA WARTOŚĆ
Rozmawiała Joanna Jaworska
Źródło: Mój pies nr 11/2004
 


Jak to się stało, że nieoczekiwanie pojawiły się w Twoim domu cztery łapy?

Zawsze marzyłam o zwierzętach, Ale nie mogłam ich mieć z powodu alergii. Toteż gdy któregoś dnia mąż przyprowadził małego szczeniaka, tłumacząc, że znalazł go pod ciężarówką, miałam mieszane uczucia. Z jednej strony nie dawały mi spokoju oczy tego psiaka, a z drugiej – wiedziałam, że mój młodszy syn Franek ma już początki astmy i lekarz kazał nam wybierać – albo kot, albo dziecko…
Ale wtedy mieszkaliśmy w Warszawie, a teraz wyprowadziliśmy się właśnie do dużego domu z ogrodem, na wsi. Zaryzykowałam.
Zaczęliśmy brać z Frankiem więcej pigułek na alergię i zabroniliśmy wchodzić Łyżwie – bo tak nazwałam to czworonożne cudo – do sypialni. Po jakimś czasie przybłąkał się następny pies – „prawie wilczur” Bambus. Jak się już ma psy, to potem wobec alternatywy: nie chorować na alergię albo mieć psy – zawsze wybiera się psy. Bo życie z psami nabiera zupełnie innej, nadzwyczajnej wartości.

Dlaczego Łyżwa została „Łyżwą”, a Bambus - „Bambusem”?

Imię Łyżwa wymyśliłam ja – bo mąż powiedział mi, że znalazł pod ciężarówką małego wyżła, a to nie był pies, tylko suka i nie wyżeł, tylko „łyżew”.
„Prawie wilczura” Bambusem nazwał mój mąż – wiem, dlaczego, ale nie powiem, bo boję się, że mógłby być oskarżony o rasizm. Bambus był cudownym psem, czarnym jak smoła. Czarną miał też w oczach rozpacz… Musiał przeżyć coś straszliwego jako szczeniak, bo z lęków nie udało się go wyleczyć do końca życia.
Potem pojawił się w domu Markotny. Dostałam go, a właściwie „wylicytowałam”, na aukcji na rzecz Markotu, tuż po śmierci Marka Kotańskiego. To pies z jego hodowli.

Jak przyjęła go Łyżwa?

Z zazdrości odchorowała tę naszą nową miłość, ale teraz już i ona nie widzi poza nim świata.

Na Twojej stronie internetowej są zawsze nowe zdjęcia domu i ogrodu w Pęcicach. Często fotografujesz psy?
Przyznaję, że Markotny jest jednym z moich ulubionych modeli. Co tu dużo mówić – jest piękny! I zabawny: ostatnio oszalał z miłości do sztucznego kaczora, którego mąż kupił, żeby przywabić prawdziwe kaczki. Szczekał cały dzień, licząc na jakąś odpowiedź, ale bezskutecznie.
Po przemyśleniu sprawy zawarł pakt o nieagresji z wszystkimi mieszkańcami oczka wodnego. Nie rusza żab, nie zjada karasi. Uwielbia je za to obserwować. Widocznie uznał, że należą do jednej wielkiej pęcickiej rodziny. Mamy jeszcze nasze wróble, naszą srokę, nasze sikorki i naszą mysz tarasową.

Na stronie „MU” dedykujesz wybrane wiersze ludziom, a czasami też psom. Jaki wiersz zadedykowałabyś Markotnemu i Łyżwie?

Może tym razem coś od siebie: „Z Łyżwą i Markotnym dom jest mniej samotny!”. Mam nadzieję, że one powiedziałyby podobnie, gdyby umiały mówić. Bo to są najbardziej rozpieszczone psy na kuli ziemskiej. Nie znają pojęcia agresji i całe to pilnowanie domu to jedno wielkie pobożne życzenie.
 

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________


MISTRZ
(próba wspomnienia)

 


1915-2004
 Te daty będą kiedyś wkuwały dzieci w szkole...
„Złota epoka Jeremiego Przybory” - będzie się mówiło na lekcjach.
 

Dla mojego pokolenia Jeremi Przybora, między innymi w „Kabarecie Starszych Panów”, stworzył jakąś zastępczą Ojczyznę, w której chciało się żyć i żyć, i z której nigdy nie chciało się emigrować... Po latach wielbienia przez szklany telewizor sąsiadki (bo nie miałam własnego), Los pozwolił mi poznać Go osobiście, współpracować z Nim i wreszcie przyjaźnić się przez ćwierć wieku. To niby szmat czasu, ale minął nie wiadomo kiedy.
A już ostatnie lata-po śmierci jego najukochańszej żony Alicji, minęły szybko jak kometa i gdyby nie zdjęcia i listy, które mi po nim zostały, myśleć bym mogła, że to był tylko jakiś piękny i za krótki sen... Dla mnie, bo dla niego życie bez Alicji mogłoby już nie istnieć. Olśniewający pejzaż, który rozciągał się z tarasu jego wiejskiego domu był „nazbyt ładny”, bolał zamiast cieszyć - bo Ona nie mogła już na to patrzeć razem z nim. Jeszcze układał jakieś papiery, jeszcze wybierał piosenki na ostatnie płyty, jeszcze próbował być miły dla ludzi, jeszcze napisał kilka wspaniałych tekstów, ale już wszystko przestawało być ważne, odchodziło w mgłę... Najważniejsze były rośliny ,krzewy i drzewa, których doglądała Alicja.
Po Jej śmierci wszyscy próbowali ratować ogród, który tworzyła dla niego z miłości przez długie lata, ale i on się buntował-usychał z żalu za swoją panią...


***


Powtarzał często, że mądrość to jedyna uroda starości. Ale sam był zaprzeczeniem tego poglądu....Mimo 88 lat wyprostowany jak strzała , szczupły ,elegancki, zadbany, coraz przystojniejszy, wchodzący co najmniej dwa razy dziennie do swego warszawskiego mieszkania na czwartym piętrze, bez windy( „bo czegoś zapomniałem; bo jeszcze po gazetkę”)...poczucie humoru, ciekawość świata, oszałamiająca inteligencja nie naruszona przez żadne Parkinsony, Altzheimery ,sklerozy. Trochę gorzej było z oczami i słuchem , ale te niedogodności zaczęły się dopiero po osiemdziesiątce...
 

***
 

Śmieszył go patos. Przerażała, ale interesowała polityka. Bolało to, co dzieje się z naszą ojczyzną. Z naszymi, „nie do czysta wymytymi”, rodakami. I zawsze uciekał przed mizerią tego świata . Słuchał Bacha, Mozarta, dobrego jazzu Nie przepadał za teatrem , uwielbiał kino.
 

***
 

Jego ulubioną pieśniarką była Billie Holiday, a pieśniarzem... pan Jerzy Wasowski.
Nie mógł sobie darować, że potrafił go namówić do komponowania, a nie przychodziło mu do głowy, żeby specjalnie dla niego pisać piosenki. ”Nikt tak nie śpiewał jak On” -powtarzał często w ostatnich latach. I słuchał sobie taśm z jego głosem...
 

***
 

Odszedł wielki artysta ,ale na szczęście zostawił nam skarby bezcenne-swoją twórczość . Wychowała już ona całe pokolenia Polaków i mam nadzieję , że wychowa następne. Bo każdy ,kto się z nią zapozna, stanie się innym człowiekiem. Lepszym, wrażliwszym i może trochę szczęśliwszym.
 

***
 

Chyba na razie nie umiem napisać nic więcej.
Jeszcze chciałabym milczeć i milczeć.
Ale mogę napisać o czym marzyłabym najbardziej.
Marzyłabym, aby teraz , kiedy tak trudno przyzwyczaić się do życia w Epoce Bez Niego – spotkał TAM wreszcie swoją ukochaną Alicję . W końcu W Krainie Czarów wszystko powinno być możliwe...
 

Magda Umer

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________


ŻYCIE TO PUŁAPKA
rozmowa Magdy Umer z Jeremim Przyborą

Źródło: Rzeczpospolita, 12 grudnia 2000


Kilka lat temu zadzwoniła do mnie Agnieszka Osiecka i poprosiła, abym przeprowadziła wywiad z Jeremim Przyborą ”na jakikolwiek temat”. Jej znajomi zakładali nowe pismo, a ona chciałaby im pomóc w utrzymaniu wysokiego poziomu artystycznego. Pomogła, ale (niewykluczone, że z tego powodu właśnie) pismo padło po kilku numerach i nasza rozmowa nigdy się nie ukazała.


Tylko Bóg raczy wiedzieć dlaczego kilka dni temu natknęłam się na ten wywiad przeglądając stare papiery i tylko On wie , dlaczego następnego dnia zadzwoniła do mnie „Rzeczpospolita” prosząc, abym napisała o Mistrzu kilka słów , z okazji jego 85 tych urodzin.
...A oto niegdysiejszy śnieg, czyli tamta rozmowa (z 1992 lub 93 roku):

MU: Jeremi, co to jest - według ciebie - natchnienie?
JP: Nie wiem. Przypuszczam, że ja bym miewał natchnienie , gdyby nie to , że potrzeba zarabiania na życie zawsze to natchnienie wyprzedzała. Zanim zdążyłem usiąść i poczekać na natchnienie, już musiałem zarobić jakieś pieniądze. A że nic nie szło mi tak łatwo jak pisanie, więc pisałem. Ale dużych pieniędzy , jak wiesz, nie zarobiłem nigdy.

MU: I nigdy nie pisałeś ot tak , z potrzeby serca?
JP: Pisałem, jako młody chłopak. Pierwsze wierszyki pisałem zawsze raz w roku - 2 września. Wtedy wypadały imieniny ojca. Ojciec mój zawsze był dumny z tych grafomańskich dowodów uczuć synowskich.

MU: A czy czytałeś wtedy wiersze poetów uznanych?
JP: Oczywiście. W gimnazjum byłem dobrym polonistą. Pisałem na przykład popisowe wypracowania, za które bardzo chwalił mnie mój profesor Rygier (nota bene mąż Zofii Nałkowskiej). Kazał mi je czytać przed całą klasą.

MU: Czy przejawiałeś jakieś zdolności aktorskie?

JP: Bo ja wiem... odniosłem na przykład wielki sukces w szkole, wyprzedzając Kazimierza Brandysa (ucznia tego samego gimnazjum, im. Mikołaja Reja) ”przeskoczyłem” go recytując wiersz Bronisławy Ostrowskiej. Do dziś pamiętam początek tego wiersza: „Na długi marmur szybko spływa długi , przerwany pereł sznur..”, a potem, na akademii, deklamowałem (jako nagrodę za tamto zwycięstwo) modlitwę Konrada z „Wyzwolenia”.

MU: A ty byłeś taki Julcio Słowacki, czy normalny chłopak?
JP: Normalny chłopak raczej. Chociaż może zbyt intensywnie kochający się w kobietach. Intensywnie i skrycie. Na początek poszły bohaterki wszystkich utworów Żeromskiego. Kochałem je wszystkie naraz właściwie...

MU: A gwiazdy filmowe?
JP: Janette McDonald! Szalałem za nią!

MU: Kiedy pojawiły się te prawdziwe kobiety, przez które nie mogłeś spać i o których śniłeś po nocach?
JP: Niedługo potem.

MU: Pisałeś dla nich wiersze?
JP: Wierszy niewiele, ale listów miłosnych napisałem sporo

MU: A co robisz tak na co dzień, oprócz pisania autobiografii, na którą wszyscy czekają?
JP: Teraz szykujemy się z Alicją do podróży za ocean, do Waszyngtonu. Mieszkają tam nasze dzieci .Po powrocie wrócę do pisania. A poza tym żyję zwyczajnie. Robię zakupy, czytam książki, gazety, oglądam telewizję. Wiosnę , lato i jesień spędzam w swoim wiejskim domu. Nie prowadzę ożywionego życia towarzyskiego i za nim nie przepadam.

MU: Jeremi, kiedy rozmawiałam z tobą we wrześniu 1989 roku, zadałam ci pytanie, co myślisz o przyszłości naszego kraju w zmienionym ustroju. Roztoczyłeś wtedy bardzo optymistyczną wizję. Czy dzisiaj odpowiedziałbyś podobnie?
JP: Niestety nie.

MU: Jak ci się wydaje, dlaczego?
JP: Dzisiejsze życie podszyte jest strachem o jutro. Większość ludzi boi się degradacji i pauperyzacji. I nic nie pomaga to, że inni się bogacą, bo zawsze tak było z ludźmi, że bogactwo i powodzenie innych , tych ,mniej licznych, tych wybranych, nie bardzo ich pociesza i nie jest lekarstwem na ich niedostatek...

MU: Gdyby dziś zapytali cię młodzi ludzie , dla których jesteś autorytetem, czego mają się w życiu trzymać, co byś im odpowiedział?
JP: Tego nigdy nikomu nie potrafiłem powiedzieć, nawet własnemu synowi.

MU: Czyli nie ma żadnego wyjścia? Nie ma dokąd uciekać? A ucieczka w sztukę?
JP: No , oczywiście. Dla mnie to jest jedyna skuteczna ucieczka. Trudno, żebym ci inaczej odpowiedział ja, dla którego największą radością i jedyną ucieczką przed wszystkim , była ucieczka w świat przeze mnie stworzony.

MU: A czy ty jako człowiek niewierzący, a więc człowiek, któremu dużo trudniej jest żyć, bez nadziei na jakąkolwiek dalszą perspektywę, człowiek na którego nie spadła łaska wiary- często myślisz o tym , po co właściwie było się urodzić, jeśli po najdłuższym nawet życiu tylko nicość? Czy często biadasz nad swoim życiem, czy raczej jesteś wdzięczny losowi, czy Bogu, w którego nie wierzysz ,że dane ci było żyć?
JP: Na razie ciągle jestem na etapie wdzięczności. Życie to niewątpliwie pułapka , ale często pięknie urządzona i zaprojektowana. Za swoją jestem wdzięczny losowi.
 

***


Tak rozmawialiśmy sobie w 1992 roku...

Dzisiaj, po śmierci jego ukochanej żony Alicji (zmarła 21 sierpnia 2000 roku), kiedy ta wdzięczność musi być mniejsza, chciałabym go zapewnić, że nie jest sam w swojej - do końca już samotnej - drodze przez życie. Towarzyszy mu nasza miłość i wdzięczność. Nasza - to znaczy tych, którzy wychowali się, wychowują i będą wychowywać na jego twórczości. A jest nas już milion jak nic...

Jeremi, trzymaj się! Myślę, że jesteś jednym z najbardziej kochanych ludzi w naszym kraju!
 

Magda Umer
 

 

  Do spisu artykułów


 


____________________________________________


WSPOMNIENIE O KALINIE

 


„Nie było takiego psa, takiego kota i takiego - przede wszystkim – słabego człowieka, któremu nie umiałaby pomóc” ...Tak napisała o Kalinie przed laty Agnieszka Osiecka...

Dawno temu ja byłam takim zbitym psem, wytarganym kotem i bardzo słabym człowiekiem. Nie dawałam sobie rady ze światem i z sobą... Urodziłam dziecko i postanowiłam wychować je sama. Postanowiłam także ochrzcić je... i siebie!
Moi rodzice byli ateistami. Nie udawali ateistów, jak część przestraszonego narodu w czasach komunizmu; byli nimi naprawdę. Postanowiłam to zrobić w tajemnicy; zaprosiłam tylko rodziców chrzestnych i najbliższych przyjaciół.

Mateusz mógł przystąpić do chrztu w każdej chwili - był malutki i niewinny, czysta nie zapisana kartka, ale ja – jawnogrzesznica, kobieta po studiach polonistycznych i po przejściach?!
Ksiądz Wiesław Niewęgłowski prowadził wtedy zajęcia ze studentami, w kościele u św. Anny ,na Placu Zamkowym. Kilka osób radziło mi, żebym zgłosiła się do niego; między innymi Kalina. Mówiła ,że jest mądry i można mu zadawać najbardziej niewygodne pytania... Tak zrobiłam... Po dwóch zajęciach grupowych ksiądz Wiesław (czując chyba ,że nie będzie ze mną tak łatwo), zaproponował mi zajęcia indywidualne.
Zaczęłam się wdrapywać do niego na basztę i zadawać mądre i głupie pytania, a on mi, już spokojniej niż przy studentach, próbował na nie odpowiadać... Nigdy nie zapomnę tych rozmów. ..
Potem opowiadałam o nich Kalinie, którą wybrałam sobie na matkę chrzestną. Mówiła, że wszystko będzie dobrze, bo najważniejszą rzeczą jest bycie porządnym człowiekiem, a  nie dokładna znajomość ceremonii kościelnych i historii religii...
Kalina była dokładnie w wieku mojej mamy , barwa jej głosu tuliła mnie przez radio od bardzo wczesnej młodości. Śpiewała jakoś inteligentniej niż wszyscy...
Była, co prawda, symbolem seksu i wyuzdania w socjalistycznej Polsce (rodzice Magdy Czapińskiej na przykład, która także jako mała dziewczynka „kochała się” w Kalinie, kazali jej wychodzić z pokoju, gdy ta kobieta z oszałamiającym dekoltem pojawiała się na ekranie telewizora „Wisła” w domu porządnych ludzi...

Ale to wszystko były pozory. Jako aktorka potrafiła zagrać wszystkie typy kobiet, w niej samej siedziała także niejedna osoba, ale przeważało jedno: BYŁA NADZWYCZAJNIE DOBRYM CZŁOWIEKIEM.
Nie znosiła głupoty, zakłamania, braku poczucia humoru, z trudem tolerowała obecność ludzi przeciętnych i nieciekawych. Mówiła do mnie: ”córeczko, przysięgam ci ,że pan Bóg widzi wszystko i ma poczucie humoru”... (Swoją drogą ciekawe, skąd ona to wiedziała NA PEWNO?!)

Opiekowała się ludźmi najbardziej tej opieki potrzebującymi, ale najbardziej chyba jednak psami i kotami, które zastępowały jej dzieci. Nie miała szczęścia ich mieć.

Kiedy postarzała się, pan Bóg niewątpliwie stał się jej miłością największą. ”Jak pan BÓG to wytrzyma?!” martwiła się podobno Maja Komorowska...

Ciekawa jestem, czy gorszy TAM teraz, w Raju, swoimi niecenzuralnym słowami, czy ustatkowała się wreszcie.... Ale nawet jeżeli w dalszym ciągu klnie jak szewc, to wystarczy że zaśpiewa piosenkę i już ma grzechy odpuszczone. Bo podobno kto pięknie śpiewa, ten modli się podwójnie... Ach Kalinko, kochana moja mamusiu - Klnij spokojnie... i śpij spokojnie. Może i mnie tam kiedyś do Ciebie wpuszczą? Agnieszka napisze dla nas jakąś piękną piosenkę, którą zaśpiewamy razem..

 

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________


SŁOŃCE DO CHLEBA
CZYLI WSPOMNIENIE O AGNIESZCE OSIECKIEJ 

 

Mija właśnie piąta rocznica Jej śmierci, a mnie się wydaje, że rok, najwyżej dwa... Bardzo trudno jest wyobrazić sobie Agnieszkę, po której nie ma już śladu. Bo przecież jest.

Odczuwam także pewną bezradność i lęk przed pisaniem. Niczego nie jestem tak do końca pewna, więc, po co? Z drugiej strony wiem, jak bardzo jest osobą kochaną, jak ciekawi i fascynuje - bardziej jeszcze niż wtedy, kiedy żyła... Z trzeciej strony - to Ona właśnie bez przerwy namawiała do pisania wspomnień, do zapisywania wszystkiego, zanim „czas, jak złośliwy kornik, wywierci dziurkę w pamięci". Z czwartej (już ostatniej) strony - postanowiłam przestać się bać. Przecież napisać o Agnieszce, to znowu trochę z Nią pobyć... Wybieram wspominanie alfabetyczne:

A - alkohol. Najpierw daleki znajomy, potem miły, kolorowy przyjaciel, lekarz, kokon, ostatnia deska ratunku i w końcu wróg. Śmiertelny. Napisała o sobie (w książce pod tytułem Rozmowy w tańcu), że jest alkoholiczką. To ciągle szokujące i niebywałe wyznanie w naszym pijanym kraju.
Miała zanikającą zdolność skupiania uwagi na drugim człowieku, uważnego słuchania. Była dobrym człowiekiem.

B - Bóg. Wierzyła gorąco, że Bóg - także Poeta - opiekuje się Nią bezpośrednio. I że poeci mają u Niego specjalne prawa. Myślę, że tylko z Nim rozmawiała do końca szczerze. I myślę, że rozmawiała z Nim codziennie. Kiedy umierała, chodziła do kościołów różnych wyznań, zapalała świeczki, o coś prosiła, za coś przepraszała. Kiedyś poprosiła mnie, abym zrobiła Jej zdjęcie na schodkach przed ołtarzem. Mówi więcej niż jakiekolwiek słowa.

C - ciocia Basia. Barbara Sikorska. Siostra jej mamy, pani Marii. Ukochana i często wspominana. To ona namówiła 10-letnią Agnieszkę, aby zaczęła pisać pamiętnik. Była surowym, złośliwym, ale czułym i kochającym krytykiem wszystkiego, co Agnieszka pisała. „Należała do tego typu ludzi, którzy czytują Pascala w oryginale, a mimo to nie cytują go przy byle okazji".

D - dyplomacja. Z tym miała poważne problemy. Jej mistrzem w dziedzinie dyplomacji był Andrzej Jarecki - przyjaciel i autorytet moralny: „On umiał w taktowny sposób powiedzieć, co myśli - coś, czego ja nie potrafiłam. Zawsze rezygnowałam z jednego albo z drugiego". Pamiętam, jak kiedyś wróciła z Ameryki: „Od dzisiaj będę mówić, co myślę, tam wszyscy tak robią. Trzeba walić prawdę między oczy! Dosyć tej obłudy"... Ale po kilku reakcjach znajomych, którym powiedziała, co naprawdę myśli - zrezygnowała. Prawdziwą prawdę przenosiła do literatury. Najszczersza była na papierze, ukryta za różnymi osobami. „Nawet, kiedy piszę o 10-let-nim chłopcu, to to także jestem ja. Banał, ale tak jest".

E - elegancja. O elegancji nie miała i - co może ważniejsze - nie chciała mieć zielonego pojęcia. Nudziły ją żurnale, kosmetyki, moda. Pisała: „Wiem, że mankiety są raz szersze, raz węższe (przecież widzę), spodnie na zmianę to chudną do rozmiarów makaronu, to wypuszczają się do szerokości szarawarów, twarze na zmianę to sinieją, to świecą się jak latarnie, piersi rosną i znikają, ale pojęcia nie mam, dlaczego. Niestety, dla młodych te rzeczy są strasznie ważne". Myślę, że Agnieszka nie miała nic wspólnego z elegancją w sensie sposobu ubierania się, ale miała coś dużo ważniejszego - ona miała elegancką duszę.

F - fotografowanie. Pasja, prawie tak samo ważna jak pisanie. Fotografowaniu poświęciła ostatnią swoją książkę, bardzo prywatną, pt. NA POCZĄTKU BYŁ NEGATYW.

G - Giedroyc Jerzy. Może największy autorytet moralny. Po raz pierwszy pojechała do Paryża w 1957 roku. Miała wtedy 21 lat. Mówiła mi, że pan Jerzy był pierwszym, prawdziwym nauczycielem historii. Bardzo go kochała, mimo że historii nie znosiła.

H - Helena. A właściwie pani Helenka Gosposia i Opoka. Znała Agnieszkę jako małą dziewczynkę i do końca traktowała jak małą dziewczynkę. To pani Helena jest autorką słynnego zdania: „Biedna ta moja pani - ona nic nie umie, tylko pisać"

I - inna. „Ojcu udało się wyhodować ze mnie niezłe dziwadło" - pisała. Jej najukochańszy mężczyzna, Wiktor Osiecki, walczył z trzema potęgami tego kraju: komunizmem, głupimi księżmi i nacjonalizmem. Słynny pianista i kompozytor postanowił nauczyć ją pięciu języków, zabraniał czytania gazet i Sienkiewicza. Kiedy mama stanęła w obronie autora Trylogii, mówiąc: „Ależ Wiktor, w końcu on dostał Nagrodę Nobla, ona powinna to przeczytać" - odpowiadał spokojnie: „Ja niczego nie powinienem i ona niczego nie powinna". A ponieważ uważał, że powinna pływać i latać na szybowcach - z miłości do niego o mały włos nie została zawodową pływaczką. Do szybowca na szczęście nie pozwolili jej wsiąść...

J - język polski. Mówiła, że język polski jest jej prawdziwą ojczyzną. Czasami żartowała, że to jedyna odwzajemniona miłość w jej życiu. Pięknie o nim pisała: „Na przykład taki wołacz. Jest śmieszny. Robi, co może, żeby zwrócić na siebie uwagę. Figluje, roi się i troi, a możliwości doprawdy ma małe. Przecież to tylko wołacz".

K - kardiogram. Kiedy lekarze kazali jej robić różne badania, brać pigułki i w ogóle dbać o siebie - kiwała głową, ale tak naprawdę nie przyjmowała tego do wiadomości. Mówiła, że ma zapalenie duszy i wadę serca, a na to nie ma lekarstwa. Ale lubiła słowo kardiogram - „bo to jest rym do sto gram"...

L - lamenty. Były to prawie regularne spotkania towarzyskie (raz na dwa, trzy miesiące) w następującym składzie: Magda Czapińska, Krystyna Janda, Zuzanna Łapicka--Olbrychska, Agnieszka Osiecka i Magda Umer. Ten skład sam siebie nazwał „ścisłą egzekutywą". Opowiadałyśmy sobie o życiu i pracy i może nigdy już później nie śmiałam się tak serdecznie i co chwilę. Błaznowanie starych panien czy (jak mówiła Agnieszka) „wiecznych dziewczyn". Po Jej śmierci próbujemy się jeszcze czasem spotkać, ale to już jest tylko lament po „lamentach". Bez Niej nie ma sensu...

Ł - łażenie. Lubiła chodzić na bardzo długie spacery, a właściwie łazić, włóczyć się, do niczego i nikogo nie spieszyć. Długo milczeć, krótko gadać, być z zielenią. Przeszłyśmy razem tysiące kilometrów, może nawet kulę ziemską...

M - małżeństwo. Próbowała kilka razy, ale bez powodzenia. Zawsze winiła za to siebie. Za duży był rozdźwięk między wyobrażeniem a rzeczywistością.

N - nastrój. Coś, co się zmieniało częściej niż cokolwiek innego. Nie mogła nad tym zapanować: „Mam dwie dusze, jedną, która płacze, i drugą, która się śmieje. Ta szamotanina nastrojów to jestem ja".

O - osobowość wieloraka. Ponieważ wielu Jej zachowań nie rozumiałam lub rozumiałam opacznie i ponieważ przeczytałam wiele wspomnień o Niej, jako osobie, której nie znałam - postanowiłam przeczytać różne mądre książki z dziedziny psychologii, żeby zrozumieć to, co niepojęte. I prawie zrozumiałam, dzięki mądremu pismu pt. „Charaktery” a szczególnie dzięki pani Katarzynie Hamer i jej artykułowi o osobowości wielorakiej... Agnieszka zresztą często podkreślała, że miała w życiu właściwie tylko jednego wroga - Agnieszkę Osiecką.

P - Passent Agata. Ukochana córka. Skomplikowane dziecko bardzo skomplikowanej matki. Piękna, utalentowana i opancerzona. Pancerz wykuła mama. Przez ostatnie pięć lat kustosz metaforycznego muzeum im. Agnieszki Osieckiej. Założyła fundację Okularnicy, która ma opiekować się młodymi, zdolnymi i skomplikowanymi artystami.

R - ryzyko. Miała dziwny stosunek do tzw. ryzykownego życia. Z jednej strony mówiła o sobie, że jest strasznym tchórzem, działaczy opozycji nazywała bohaterami, a z drugiej żyła jak cyrkówka na trapezie bez tzw. siatki ochronnej i co chwilę wpadała z deszczu pod rynnę... Kiedy wyciągało się ją z kolejnych opałów, mówiła rozbrajająco, zamykając usta ratownikowi: „Człowiek człowiekowi zgotował ten los"... mając oczywiście siebie na myśli.

S - sumienie społeczne. Lubiła podkreślać, że w młodości była „socjalistką utopijną". Bolało ją to, co obserwowała: „Jest kilka takich spraw, od których ściska się gardło. Na przykład nierówność startu. Ta idiotyczna loteria, w której uczestniczy każdy człowiek od momentu, kiedy się urodzi. Weź te wszystkie rumuńskie dzieci poniewierające się po chodnikach na Nowym Świecie. Jaką one mają możliwość rozwoju? A jednocześnie jakiś bęcwał pchany w górę przez rodziców i korepetycje, zajeżdża Bóg wie gdzie na wodnym skuterze..."

Ś - śmierć. Imponował jej stosunek do śmierci słynnej pani Ireny Szymańskiej z warszawskiego Czytelnika. Pani Irena po obejrzeniu sztuki Samuela Becketta pt. ”Czekając na Godota” powiedziała w kuluarach teatru: „Beckett boi się śmierci i ja się boję śmierci. Ale nie można do tego stopnia nie trzymać fasonu!"... Agnieszka „trzymała fason" jak nikt.

T - tolerancja. Była mistrzynią tolerancji. Najbardziej lubiłam Jej dystans i poczucie humoru na temat własnej twórczości. Poprawiała teksty, nie obrażając się na artystę, nie robiła awantur, kiedy ktoś pomylił zwrotki, chociaż mogło to już, co innego znaczyć. Poważnie zdenerwowała się właściwie tylko raz, kiedy Iga Cembrzyńska zamiast zaśpiewać: „Malwy po chatach kwitną i bledną, po sześciu latach nic już nie jest tragedią" - zaśpiewała: „Małpy po chatach kwitną i bledną"... Kiedyś jednemu panu, który zarabiał na życie, śpiewając znane przeboje w restauracji Kongresowa, napisała polski tekst do słynnej włoskiej pieśni Mezanotte:

„Minęła północ, godzina czarna
Trzasnęły drzwi, zawyły psy,
Noc taka parna"
tak brzmiała wersja poetki...

I otóż któregoś wieczoru, gdy autorka wpadła niespodzianie do restauracji Kongresowa, artyście z przejęcia i zdenerwowania pomieszało się wszystko. Zdumiona publiczność usłyszała:

„Minęła północ, godzina szósta...
Gdzie twoja sień, gdzie twoje drzwi,
Gdzie twoje usta?!"

Całe lata w hotelu Wrocław śpiewałyśmy (budząc niemieckich turystów) wersję artysty z Kongresowej...

U - uwaga. Miała zanikającą zdolność skupiania uwagi na drugim człowieku, uważnego słuchania, obserwowania, darowania mu natychmiastowego słońca do chleba, jeśli czuła, że tego potrzebuje. Nie rozmawiała z ludźmi „przez łańcuch", jeśli już rozmawiała. Chyba, że była bardzo chora, a starała się to ukryć. Była dobrym człowiekiem

W - wrażliwość. Fundament jej poetyckiego talentu. Napisała kiedyś do drugiego człowieka: „Ty widzisz krzesło, ławkę stół, a ja - rozdarte drzewo".

Z - zdrada. Miała do niej wielką skłonność, bo często nudziła ją rzeczywistość, w której już trochę pobyła. Nie była w stanie wytrzymać nudy albo po prostu zwyczajności. Rozkochiwała w sobie ludzi, zwierzęta, rośliny i porzucała w pół kroku, w pół zdania, nagle, może nawet nieoczekiwanie dla niej samej. Pisała: „Nie umiem inaczej. Ja się rozwijam przez zdradę. No i odchodziła rozwijać się, ale tylko na nasze szczęście. My mieliśmy coraz piękniejsze piosenki, a Ona była coraz bardzie samotna. I nikt nie umiał Jej pomóc, chociaż parę osób próbowało.


Niewesoło skończył się mój alfabet wspomnień o Agnieszce. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że w Jej wymarzonym zielonym niebie" pan Bóg cały czas opiekuje się Nią „bezpośrednio", wybacza „czyny sercowe" i zamawia następne piosenki. Może je kiedyś usłyszymy...


Magda Umer
 

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________


PIOSENKI PACHNĄCE SZCZĘŚCIEM

 


Ta Gwiazdka była dla miłośników twórczości Jeremiego Przybory Gwiazdką szczególną. Mieliśmy ogromną szansę, aby pod choinką natknąć się na książkę, o której marzyliśmy od zawsze: "Piosenki prawie wszystkie". Wydała to cudo Muza (pięknie!) - i chwała jej za to. Arcymistrz słowa, myśli, poczucia humoru, finezji, elegancji, dobrego smaku, człowiek, który poszerzył wyobraźnię i ukształtował gust kilku pokoleń polskiej inteligencji - pisał te piosenki przez pół wieku. Za swojego mistrza uważali go zawsze najwybitniejsi twórcy polskiej piosenki powojennej, z Agnieszką Osiecką i Wojtkiem Młynarskim na czele.

Nie ma już takich poetów - napisał we wzruszającej przedmowie Wojtek Młynarski. I to jest smutna prawda. Żyjemy w świecie piosenki coraz bardziej z poezji odartej, piosenki byle jakiej, w najlepszym razie takiej sobie, że nie wspomnę o zalewającej nas kubłami pseudopoetyckiej grafomanii, cieszącej się olbrzymią, największą popularnością...

Tym większym świętem dla polskiej kultury jest ukazanie się tej książki. Jej lektura czyni człowieka lepszym, wrażliwszym, mądrzejszym, dowcipniejszym, umiejącym znaleźć dystans do spraw tego świata. I może przede wszystkim czyni człowieka po prostu szczęśliwszym. A w świecie coraz mniej szczęśliwym to rzecz niebagatelna. Przybora pisze o wszystkim. O sprawach najważniejszych i o pozornych błahostkach. Weźmy pierwszy z brzegu przykład pozornej błahostki, żeby odpocząć od problemów większej wagi. Przykład wpływu jakości pożywienia na uczucie (boć przecie to święta):

SUFLET
Kiedy siadłem u niej przy stole,
Jeszcze myślałem: „inne ja wolę".-
Lecz już przy pierwszych przekąskach-
Rzecz zaczynała być grząska.-
Coraz wyraźniej czułem przy zupie,-
Jak serce coraz mocniej mi łupie.
Na podniebieniu jej dotyk
To był upojny erotyk.
Zmysły - myślałem - żadna tam miłość.
Aż tu pieczyste mnie poraziło.
Czując je w ustach tak kruche,
Czułem, że kocham dziewuchę.
Kocham, lecz związkom będę oporny!
Ona mi na to - suflet wyborny.
Trudno, po takim suflecie
Ja się oświadczam kobiecie.


Przytoczyłam tekst mniej znany, ale myślę, że nawet ci, którym wydaje się, że nie znają tej twórczości, mówią językiem Przybory, nie zdając sobie z tego sprawy. No bo kto pierwszy powiedział: W czasie deszczu dzieci się nudzą, Kaziu, zakochaj się! albo Już kapiesz się nie dla mnie?

A kto napisał klasyczne już dziś słowa: Na ryby, na grzyby, na lwy by czy wreszcie Nie odchodź, pada deszcz? - nasz umiłowany autor. Czy jest w naszej ojczyźnie ktoś, kto choć raz nie zaśpiewał: Addio pomidory, addio ulubione,? Jeżeli jest - to na pewno cudzoziemiec.

I pomyśleć, że o mały włos nie byłoby tej twórczości. Dlaczego? Bo przez długie lata twórcy nie przychodziło do głowy, żeby tworzyć. A co mu przychodziło do głowy, jaki miał pomysł na życie, kim chciał być? Musimy cofnąć się w czasie.

Po skończeniu bardzo dobrych szkół (pochodził z zamożnej ziemiańskiej rodziny) długo studiował, a raczej błądził po źle podobieranych uczelniach: Szkole Nauk Politycznych, Głównej Szkole Handlowej, Wydziale Anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim. A potem był kolejno:

1. korepetytorem hrabiego Siergieja Hreptowicza w dalekich Szczorsach na Białorusi;
2. spikerem polskiego przedwojennego radia;
3. urzędnikiem w sekcji nieruchomości Wydziału Inspekcji Handlowej Zarządu Miejskiego (to w czasie okupacji);
4. pracownikiem przedsiębiorstwa Instalator, zajmującego się zbytem rur i blach;
5. współwłaścicielem i sprzedawcą w sklepie typu „szydło, mydło i powidło" na warszawskim Bagnie;
6. znów pracownikiem radia, ale już powstańczego;
7. pracownikiem powojennego radia w Bydgoszczy.

I dopiero w tej Bydgoszczy zabłysło słońce dla polskiej literatury. Zupełnie przypadkowo zresztą. Chyba z nudów, a nudzić się nie lubił, założył w bydgoskim radiu gazetkę ścienną, którą nazwał organem wiszącym. Napisał w niej kiedyś wierszyk na cześć uwielbianego przez siebie dyrektora Tadeusza Kańskiego. Na efekty, na szczęście dla nas brzemienne w skutkach, nie trzeba było długo czekać.

"Jeremi, to jest dobrze napisane! Teraz będzie pan pisał na antenę!" A ponieważ Jeremi słuchał pana Tadeusza jak ojca, którego brakowało mu już od 15. roku życia - zaczął pisać. I za to pisanie zaczął dostawać pieniądze! A tych ostatnich zawsze Mu brakowało.\

Zapytałam kiedyś Mistrza, co to jest natchnienie i czy je miewał. Odpowiedział: - Nie wiem. Przypuszczam, że ja bym miewał natchnienie, gdyby nie to, że potrzeba zarabiania na życie zawsze to natchnienie wyprzedzała. Zanim zdążyłem usiąść i poczekać na natchnienie, już musiałem zarobić jakieś pieniądze. A że nic nie szło mi tak łatwo jak pisanie, więc pisałem...

I to jak pisał! Coraz lepiej, coraz dowcipniej. Rosła jego radiowa sława. Dyrektor Zygmunt Młynarski z warszawskiego radia usłyszał kiedyś w słynnych "Pokrzywach nad Brdą" napisaną przez niego parodię programu radiowego i zaproponował mu przeniesienie do Warszawy.

No i zaczęło się! Spotkanie z genialnym kompozytorem Jerzym Wasowskim, który nie miał oczywiście zielonego pojęcia ani o tym, że jest genialny, ani o tym, ze jest kompozytorem, słynny radiowy Teatrzyk Eterek i wreszcie legendarny,dzisiaj by się powiedziało kultowy, "Kabaret Starszych Panów". Co to było za wydarzenie artystyczne! Cała Polska zamierała przed nielicznymi jeszcze telewizorami następnego dnia znała te piosenki i czekała z utęsknieniem na następne!

Były to lata 1958-1966. Miałam wtedy 9 do 17 lat i kochałam ten kabaret. Mogę powiedzieć, że on mnie ukształtował, wychował i ulepił jako człowieka. I nie mnie jedną. Jeremi Przybora niemal z dnia na dzień stał się człowiekiem sławnym, kochanym i uwielbianym. Stał się wzorcem doskonałości artystycznej. I, jak naprawdę wielkiemu artyście i mądremu człowiekowi, nie zawróciło mu to w głowie. Trudno w to uwierzyć, szczególnie w dzisiejszych czasach...

Wspaniale napisała kiedyś o tym (w 1989 roku) Agnieszka Osiecka: „Któregoś dnia, jeszcze w latach sześćdziesiątych, dał mi Jeremi poglądową lekcję dobrego wychowania: poszliśmy razem na jakiś raut (obecnie zgęstka), gdzie byli Francuzi. - Żabojady! - napawałam się w zachwyceniu. - Pomyśl, Żabojady, może da się coś załatwić! Ty znasz francuski, wyjedziesz, tam cię zaczną tłumaczyć, zarobisz fortunę... Trajkotałam jak najęta i nawet nie zauważałam, że robiłam błąd za błędem. Strzelałam byki koszmarne. Takie słowa jak załatwić, zarobić, a nawet wyjechać były wprost niedopuszczalne.

W pewnym momencie szarpnęłam go jednak w stronę cudzoziemców (a były to jeszcze czasy, kiedy każdy cudzoziemiec wydawał się nam jakimś pół menedżerem, pół komiwojażerem i w ogóle kombinacją rozdawacza stypendiów z rozdawaczem samochodów) . Po chwili już trajkotałam: - Panowie, to jest sam Jeremi Przybora, on pisze fantastyczne piosenki, a tam stoi jego kolega, Jerzy Wasowski, on pisze najwspanialszą muzykę na świecie... No, Jeremi, powiedzże coś!

Jeremi chrząknął cichutko, wreszcie ni to się śmiejąc, ni to pokasłując, rzucił mile: - Eee, takie tam piosneczki, drobiażdżki rozmaite, naprawdę nie ma o czym mówić. Skończywszy tę wyczerpującą tyradę, Mistrz zamilkł skonfundowany i zaszył się w kącie (nie należy nikomu zbyt długo za-wracać głowy swoimi sprawami). Po latach, kiedy zaczęłam już dojeżdżać do Nowego Jorku, wpadłam na szaleńczy pomysł, że sama, a może z przyjaciółmi, zacznę tłumaczyć piosenki Starszych Panów na angielski. Załamałam się na... pierwszych słowach. Brzmią one: O Kutno, okrutne Kutenko. Jak jest Kutno po angielsku, kto wymyślił ten język podżegaczy, co za pomysł szatański na ludzką mowę? Tymczasem w późnych latach sześćdziesiątych Starsi Panowie zaczęli osobiście jeździć do Paryża. Myślałam: pójdą gdzieś, porwą się na jakiegoś agenta, zadzwonią, zaśpiewają, zakręcą się choćby koło Kukułczanki, która zresztą zaczęła ich bardzo zgrabnie tłumaczyć... Gdzie tam! Chodzili do kina i puszczali łódki po Sekwanie. Później, jesienią, wracali do Warszawy, mościli się przy swoich kominkach, słuchali płyt Mozarta (...) potem szli spać. Rano każdy z nich zjadał

jajko na miękko, szedł do kawiarni albo do krawca, ale przenigdy nie napinał kontaktów ani nie ustawiał sprawy. To wszystko wydaje się teraz bardzo, bardzo dawno, prawda? W Ameryce tego świata już nie ma. Ale nie łudźmy się: tu nie ma go też. Jest tylko Jeremi. Ostatni Mohikanin pod pięknym zielonym drzewem...". Tak pisała przed laty Agnieszka Osiecka. Nic ująć, a dodać mogę tylko to, że żal mi l świata, który nie może poznać tej twórczości. Jest uboższy o kawał największego szczęścia. A my je mamy.
 

Magda Umer

Jeremi Przybora PIOSENKI PRAWIE WSZYSTKIE
książka, która jest jednym wydarzeń wydawniczych ostatnich lat...

 

  Do spisu artykułów

 

 


____________________________________________


CO TO JEST MIŁOŚĆ

Źródło: Rzeczpospolita



Kilka lat temu zadzwonił do mnie mąż, mówiąc, że znalazł pod jakąś ciężarówką, przy warsztacie samochodowym, małego, przerażonego wyżła, którego dokarmiali dobrzy ludzie. - Może byśmy go wzięli? - zapytał nieśmiało. Ponieważ nie wyraziłam kategorycznego sprzeciwu, przywiózł psiaka szybko, a sam uciekł pod byle jakim pretekstem...

Wyżeł okazał się być absolutnym kundlem i w dodatku suką. Dałam mu więc na imię Łyżwa i zatrzymałam na próbę. Łyżwa miała niełatwy charakter. Po jakimś czasie przybłąkał się następny pies - tym razem samiec i prawie wilczur, z czarną rozpaczą w oczach. Miał ciężką nerwicę i piekielnie bał się ludzi. Ponad rok nie chciał wejść do domu.

Ni stąd, ni zowąd staliśmy się posiadaczami dwóch bezpańskich psów: zewnętrznego - Bambusa i wewnętrznego - Łyżwy. Po jakimś czasie miłość prawie wilczura i prawie wyżlicy sięgnęła apogeum i staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami ich potomstwa. Było czymś niezwykłym móc obserwować jak te psy, które na początku nie potrafiły kochać nikogo i niczego - umiały natomiast bać się i rzucać na jedzenie - powoli zamieniały się w wiecznie płonące (oczywiście tylko w sensie metaforycznym) pochodnie miłości.

Umiały pokochać siebie (bo podejrzewam, że na początku chodziło im tylko o seks), swoje dzieci, nas, dom, wszystko. My także nie wyobrażamy sobie już bez nich życia.

Zawładnęły naszym domem, kanapami, fotelami, sercami.

Kiedy wracam wieczorem zmęczona z nagrania albo montażu i dwa ciemne pyski próbują mi rozsznurować buty, przytulić się czymkolwiek do czegokolwiek, ani na chwilę nie mam wątpliwości, że szczęście i miłość istnieją. I niepotrzebne są żadne słowa do ich wyrażenia.

Z ludźmi jest trochę inaczej. Tu przydają się wszystkie przeczytane wiersze, książki, obejrzane filmy itp. Ludzie najczęściej wyrażają uczucia za pomocą ich opisu, porównań, metafor i tego wszystkiego, co wymyśliła ludzkość od czasu istnienia języka pisanego i mówionego.

Chociaż nie zawsze.

Jeśli miałabym sobie przypomnieć, kiedy najbardziej kochałam i czułam się kochana - musiałabym się cofnąć do okropnego, zimowego poranka 1988 roku. Tego dnia na skrzyżowaniu dwóch ulic zepsuła się sygnalizacja świetlna i mój mały fiat zderzył się z dużym fiatem sympatycznego i przerażonego studenta, który jechał nim po raz pierwszy. Tata pozwolił mu się odwieźć na lotnisko

Temu chłopakowi, na szczęście, nic się nie stało, ale mnie lekarze ubrali w gipsowy kołnierz i kazali przez 10 dni leżeć w domu. Położyłam się grzecznie do łóżka i nie wiadomo, kiedy przylgnęli do mnie moi synowie. Trzyletni wtedy Franek i dziesięcioletni Mateusz. Leżeliśmy tak bardzo długo przytuleni do siebie, nie mówiąc ani jednego słowa. Do dzisiaj pamiętam błogostan tamtych chwil. Ich szczęście, że żyję i moje, że ich mam. Myślałam wtedy, że tylu rzeczy nie zdążyłam im powiedzieć i zastanawiałam się, czy teraz nie zacząć mówić "na wszelki wypadek". Ale stwierdziłam, że nie ma sensu. Tę niesłychaną ciszę między nami pamiętam do dzisiaj tak więc miał rację stary Szekspir narzekając "Words, words, words". No, ale bez nich nie mogłabym Państwu tego opisać.
 

MAGDA UMER


PS
Dostojny dziennik "Rzeczpospolita" zadzwonił do mnie, bym króciutko napisała, co to jest miłość. Oczywiście nie umiem tego zrobić, bo właściwie nie wiem, co to jest. Ja się tylko domyślam. Ale przypomniało mi się, że przed laty napisał na ten temat śliczny wierszyk Jonasz Kofta. Dedykuję go gazecie i mojemu mężowi na Nowy Rok.

Co to jest miłość?
Nie wiem, ale to miłe
że chcę go mieć dla siebie
Na nie wiem, ile.
Gdzie mieszka miłość?
Nie wiem
Może w uśmiechu
czasem ją słychać w śpiewie, a czasem w echu
Co to jest miłość?
Powiedz albo nic nie mów
Ja chcę cię mieć przy sobie
I nie wiem, czemuż

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________


UŚMIECH NA WAGĘ ZŁOTA
CZYLI O HUMORZE JEREMIEGO PRZYBORY
Źródło Tygodnik Powszechny, 2001

 


Nie tak dawno („Nowe książki” 2/95) pewien odważny dziennikarz zaryzykował pytanie , które skierował prosto do Mistrza:
„Czy można zdefiniować rodzaj humoru , który zrodził Kabaret Starszych Panów?”
Odpowiedź brzmiała:
„Zupełnie nie potrafię tego zrobić. To jest jakaś intuicyjna sprawa... Ja lubię właściwie wszystkie rodzaje humoru{...} ale jaki jest ten mój humor – nie wiem , zupełnie nie wiem. Nie potrafię w ogóle teoretyzować na temat humoru , również mojego.”

Ja oczywiście także nie potrafię teoretyzować na ten temat ,ale wydaje mi się, że potrafię napisać jaki ten humor nie jest. Otóż nie jest on zjadliwy, szyderczy, okrutny, kopiący leżących , siedzących czy ledwie stojących , myślących inaczej, mających inny światopogląd, inne upodobania , czy nawet inny gust.

To jest humor inteligentnego , delikatnego, dobrego człowieka , który chciałby ,aby ten świat i ludzie w nim żyjący stali się lepszymi , wrażliwszymi i dowcipniejszymi. I walczy o to najskuteczniejszą bronią – własnym poczuciem humoru i nadzwyczajnym talentem. Walczy przeciwstawiając tępocie – inteligencję
Agresji – delikatność
Chamstwu – dobre wychowanie
Brakowi tolerancji- próbę zrozumienia każdego i wszędzie.

I nie wydaje mi się ,aby kiedykolwiek przeczuwał, pisząc swoje świetne teksty i arcydzieła, że ten sposób opisywania świata , ludzi , zdarzeń i sytuacji – będzie o wiele skuteczniejszym orężem, niż odważna satyra polityczna obyczajowa i społeczna z jaką toczył boje każdy cenzor w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej...

Myślę ,że Jeremi Przybora jest mistrzem w uprawianiu każdego typu humoru, ale mnie najbardziej zachwycała zawsze jego pikanteria, świadcząca o tym ,że można mówić o wszystkim i wszędzie , zależy tylko kto to mówi i w jaki sposób...

Oto kilka zachwycających przykładów pikanterii najwyższej próby, uśmiechu na wagę złota:

”Zimne drewno tej ławki zawsze już tęsknić będzie za ciepłem Pani dotknięcia”
( do kobiety , która postanowiła opuścić ławkę w parku i siedzącego na niej z nią mężczyznę.)
 

***


„Po wieczerzy już zmyte naczynka , we śnie leży spowita dziecinka,
Którą los na pociechę mi dał , za kolejną pomyłkę dwóch ciał...”
 

***


„I ta trwoga i ta trwoga , trudna rada, że się nie wie, czy się człowiek dla dam nada
Ale z drugiej strony chwili takiej wdzięk, gdy rozwieje dana dama taki lęk...”
 

***


Arcydziełem pikanterii w twórczości Mistrza jest mało znana piosenka pt: ”Żegnajcie uda pani Lali”. Piosenka ta została napisana dawno temu, w czasach, kiedy nagle zmieniła się moda „mini” na mniej kobiecą (według autora) - „maxi”:

„Żegnajcie uda pani Lali
Na zachód patrząc i na wschód, ani w pobliżu , ani w dali
Już nie zobaczę takich ud...
Dlatego serce me się żali, dlatego łza zasnuwa wzrok, wiem że mi uda pani Lali
Na zawsze ukrył mody skok.
Nuda , nuda , nuda długich spódnic mnie oplotła
Uda , uda , uda z perspektywy mej wymiotła.
Żegnajcie uda pani Lali
Strzelisty , lekki , smukły cud, chociaż się nigdy tym nie chwali
Nikt nie ma drugich takich ud


(Proszę mnie źle nie zrozumieć... Gdyby mnie coś łączyło z panią Lalą , nie martwiłbym się. To co zakryje moda , odkryje uczucie. Ale nie o to chodzi . Mnie z panią Lalą łączyła jedynie bezinteresowna kontemplacja tego piękna , tego prześlicznego fragmentu nóg, który teraz bezpowrotnie zniknął mi pod przedłużoną do maxi spódnicą. To wszystko.)

Żegnajcie uda pani Lali
Cios najbezlitośniejszej z mód
Zasłoną na was mi się zwalił i nie zobaczę was jak wprzód.
O dyktatorzy mody mali! Co do was nie mam żadnych złud
Cóż was obchodzi pani Lali najcudowniejsza para ud ?!
Moda , moda , moda czasem ujmie ,czasem doda
Szkoda , szkoda ,szkoda, że nie wzrusza jej uroda.
Żegnajcie uda pani Lali, aczkolwiek znałem ja ud w bród,
W pamięci będzie mi się palić blask unikalnie pięknych ud
Pani Lali..."

Dodatkowej pikanterii doda zamieszczenie tego tekstu w czcigodnym „Tygodniku Powszechnym” i fakt że w niczym to temu tygodnikowi ujmy nie przyniesie.
 

Pozdrawiam - Magda Umer


P. S.
Jeremi Przybora zawsze podkreśla ,że nie jest satyrykiem. Przecież satyrykiem nie może zostać ktoś, kto nigdy nikomu nie chciałby wyrządzić przykrości.

Nieodmiennie wzrusza mnie nasza rozmowa sprzed lat, kiedy pracowaliśmy nad spektaklem pt.: „Zimy żal”, poświęconym jego piosenkom i ja chciałam, aby znalazł się w nim mój ukochany utwór pt.: „Taka gmina”

Ni wyżyna , ni nizina , ni krzywizna , ni równina , taka gmina
Spotkasz chłopa – gęba sina , oj , nie wraca ci on z kina , taka gmina
Miast kobiety , śpiewu , wina – wóda , czkawka , Gwiżdż Janina , taka gmina...itd.

Dobrze- zgodził się mistrz po namyśle, ale wiesz, zawsze mi jest przykro, kiedy pomyślę sobie, że gdzieś w Polsce naprawdę żyje jakaś Janina Gwiżdż i może jej być przykro...
Namówiłam Jeremiego, aby uwierzył w poczucie humoru ewentualnej pani Janiny i piosenka stała się przebojem tego przedstawienia.

 

 

  Do spisu artykułów

 


____________________________________________


Z CYKLU "PANI MAGDO, PANI PIERWSZEJ TO POWIEM"
BYŁY TO ROZMOWY NAGRYWANE DLA RADIOWEJ TRÓJKI

 

1.

Imię i nazwisko?

Magda Umer

Zawód?
Piosenkarka, scenarzystka, reżyser

Kiedy zaczęła się pani przygoda ze sceną?
Na akademiach szkolnych, potem w klubie studenckim „Stodoła” .A pierwszy swój scenariusz napisałam w 1974 roku. Był to koncert towarzyszący festiwalowi opolskiemu. Tak się spodobał, że zaproponowano mi przygotowanie takiego koncertu w roku następnym, czyli 1975.I o tym koncercie chcę pani teraz opowiedzieć, jak pani Magda pani Magdzie. Napisałam scenariusz i wymarzyłam sobie, aby koncert ten wyreżyserował Piotr Skrzynecki z „Piwnicy pod Baranami”. Zgodził się ! Ale ja byłam jeszcze bardzo młodą i niedoświadczoną artystką i nie wiedziałam do jakiego stopnia wolną osobą jest mój reżyser, Nie dojeżdżał, nie dojeżdżał... aż nastał dzień premiery. Zaangażowani najwybitniejsi artyści, sprzedane bilety...
Okazało się, że Piotr zbyt długo obchodził imieniny Jana Nowickiego i do Opola nie jest w stanie dotrzeć. Wpadłam w panikę. A ponieważ nieszczęścia chodzą parami, człowiek , który miał ten koncert poprowadzić-  młody, wybijający się aktor Jerzy Stuhr - przyjechał dosłownie w ostatniej chwili, ponieważ świtował urodziny syna Maćka, który urodził się (jak się za jakiś czas miało okazać) na szczęście nie tylko najbliższych, ale i nas wszystkich. Ów szczęśliwy ojciec był w takiej euforii połączonej z nieopisanym zmęczeniem i wycieńczeniem organizmu, że nie był w stanie opanować żadnego nowego tekstu. Niczego napisanego na potrzeby przedstawienia. A ponieważ w tym spektaklu prezentowaliśmy miedzy innymi prapremierowe fragmenty „Szalonej Lokomotywy” Witkacego, Grechuty i Pawluśkiewicza , a Jurek miał „na warsztacie” bodajże „Matkę” Witkacego, poprosiłam go aby w przerwie miedzy piosenkami (nie tylko z „Szalonej lokomotywy”) wyskakiwał jak Filip z konopi i mówił, co mu ślina na język przyniesie. I tak się stało. Wybiegał w jakiejś przedziwnej kolczudze, coś krzyczał, miotał się, istniał surrealistycznie, jednym słowem ratował sytuację... Absurd gonił absurd, ale robiło to wrażenie jako forma.
Następnego dnia przeczytaliśmy w gazetach o pięknym i wzruszającym spektaklu, w którym największe wrażenie robiły ”adekwatne, inteligentne, wspaniałe zapowiedzi wybitnego młodego aktora Jerzego Stuhra”... I od tego właśnie czasu przestałam przejmować się recenzjami i odważyłam sama reżyserować swoje przedstawienia.

2.

Imię i nazwisko?

Magda Umer

Zawód?
Zawsze mam z tym kłopot...piosenkarka, scenarzystka , reżyser.

Spodziewam się po pani przygód zawodowych.
W 1986 roku pracowałam nad adaptacją powieści Agnieszki Osieckiej pt: ”Biała bluzka”. Napisane to było linearnie, w formie listów, a Krysia Janda chciała zrobić teatralny monodram, trzeba wiec było popracować nad dramaturgią, dodać piosenki, skupić się na kilku wątkach, jednym słowem trochę popracować.
Były to już czasy lekkiej odwilży, Gorbaczow pozwolił ludziom hodować własne pomidory (prywatna inicjatywa!) i wydawałoby się, że nie trzeba się bać cenzora tak jak kiedyś. Okazało się, że niestety. trzeba.
Mój cenzor był przystojnym młodzieńcem w czarnej skórze, uważał, że dzięki jego przebiegłej inteligencji funkcjonują w Polsce kabarety polityczne z „Egidą” na czele, ale niestety nie może nam „przepuścić” fragmentu o tym, co dostał Józef Wissarionowicz Stalin na sześćdziesiąte urodziny...
A Agnieszka, z wrodzoną sobie dezynwolturą ofiarowywała Wodzowi w tym dniu m. in. Morze Jońskie, Halinę z Brześcia, ciupagę szmaragdową , służącą do jedzenia kawioru w warunkach górskich, dywanik pod łóżko o wymiarach czterdziestu hektarów utkany przez robotnice republik nadbałtyckich itd..itp. itd...
Musicie to zmienić, albo wyrzucić - rozkazał Przystojny, bo wtedy jeszcze mógł rozkazywać, a kto nie chciał iść na kompromisy nie robił nic, pisał do szuflady ,siedział w więzieniu, albo był na wolności przez 48 godzin...
Poszłam do Agnieszki :”Wiesz co, mi jest szkoda życia na użeranie się z cenzorami, ja go nawet nie chcę oglądać i o nic prosić . Zamień to na jakiegoś cesarza chińskiego i będzie spokój” - powiedziała
-„Na chińskiego za Chiny”- wrzasnęłam jako adaptatorka, bo nie mogłam tego odżałować. I wpadłam na pomysł aby Wissarionowiczowi zmienić pierwsze imię na Włodzimierz.
- „Włodzimierz Stalin to postać fikcyjna. Nikogo takiego nie było na świecie, więc nikt nie powinien mieć do pana pretensji.” Cenzor spojrzał mi głęboko w oczy, westchnął i powiedział: ”ma pani rację”. I tak zostało.
Za każdym razem zachwycająca w tym przedstawieniu Krysia wołała ze sceny ”Włodzimierz Stalin” i publiczność była podwójnie szczęśliwa...

 

  Do spisu artykułów



____________________________________________


O MARKU GRECHUCIE
 

 

Wiersz z cyklu „Śpiewające obrazy”-„Ach gdyby był taki aparat”
(Portret Czechowskiej - Modigliani)

Gasną mi powieki i szarzeją ręce
Długo tego jeszcze? ”Nie kręć się”- nie kręcę...
Uśmiech mi już więdnie, nie będę się zmuszać
Dość tego , nie mogę. ”Nie ruszaj”- nie ruszam...

Ach gdyby był taki aparat co zrobi w mig
Wspaniały obraz mego ciała spowitego w te marne szaty
Taki „pstryk”, co w jednej chwili zrobi z tego coś pięknego...

Dłonie mi grabieją , zamarzły mi stopy
Maluj sobie kwiatki , albo antylopy
Palce mam jak sople ,a oczy jak szparki...
Słuchaj, ja naprawdę wolę już te garnki

Ach gdyby był taki aparat co „pstryk „ zrobi
I już masz obraz mojej twarzy ulubiony
Kupiłabym, słuchaj Modi, ale to chyba kosztowałoby miliony...

A tak co mi z tego , że płótno smarujesz
Czasami ktoś powie ,że pięknie malujesz i pójdzie...
A z tobą ja zaś muszę gnić...
Słuchaj- dosyć tego...”no , dosyć na dziś”.

„Ach , gdyby był taki aparat , co zrobi w mig
Wspaniały obraz twego ciała spowitego w te marne szaty
Taki „pstryk” , co w jednej chwili zrobi z tego cos pięknego...”

Pokaż...to ja? To chyba twoje przywidzenie
„To powleczony światłem oczu snu aksamit”
Ty ciągle śnisz...”To nie jest śnienie. To jesteś ty...Ja się nazywam Modigliani...”

(moja ulubiona piosenka Marka)


Urodził się w Zamościu, kilka miesięcy po zakończeniu wojny, w grudniu 1945 roku. Rodzice nie pisali wierszy i nie komponowali muzyki ,ale w 1947 roku coś im kazało kupić dla syna pianino. Do głowy im pewnie nie przyszło, że w tym momencie zainwestowali spore pieniądze w coś , co stanie się prezentem dla nas wszystkich- w talent Marka.
Wychowywał się w rodzinie wielopokoleniowej i bardzo ze sobą zżytej. Pięknie śpiewały siostry jego ojca. Zapamiętał wigilie i wspaniałą , mądrą babcię, która w ten dzień nie pozwalała mówić o głupstwach ,za to do woli można było śpiewać na głosy...
Najpierw grał na tym pianinie z siostrą i nie było to nic poważnego. Potem zaczął się uczyć i trwało to osiem lat.
Grał w przedstawieniach szkolnych, tańczył, recytował długie poematy Kasprowicza, ale na pewno nie myślał jeszcze poważnie o przyszłości artysty.
Kiedy wydoroślał postanowił zostać architektem i wyjechał na studia do wielkiego świata- czyli do miasta królów polskich ,smoka, Wandy ,hejnału, „Przekroju” i Piotra Skrzyneckiego...

A w tym mieście mógł obserwować nie tylko piękna architekturę.
Mógł także ,spacerując po rynku wieczorem, wpaść przypadkiem do słynnego w całej Polsce kabaretu ”Piwnica pod Baranami”...
Mógł zobaczyć Piotra, Ewę Demarczyk , Zygmunta Koniecznego, Krzysia Litwina ,Krysię Zachwatowicz., Wiesia Dymnego itd.. itp. A zobaczywszy ich – musiał oszaleć z zachwytu, bo byli to artyści nadzwyczajni
Bo będąc tam miało się wrażenie ,że się jest w centrum świata, i wszystko co dzieje się poza nim jest dużo mniej ciekawe i ważne. Bywał tam coraz częściej i powoli zaczęła blednąć jego wymarzona architektura (tym bardziej , że królował w niej beton , jako podstawowy środek wyrazu...)

Któregoś dnia( chyba na trzecim roku) natknął się u kogoś w pokoju akademickim na pianino. I coś go do niego zaczęło ciągnąć już nieodwołalnie. Grał nie tylko to, czego nauczono go w młodości, ale nagle wymykały mu się z pod palców melodie , których nigdy jeszcze nie słyszał. I zdumiony stwierdził, że to on jest ich autorem... A kiedy do melodii zaczęły się same dopisywać słowa ( na przykład :”Nie dokazuj miła nie dokazuj, przecież nie jest z ciebie znowu taki cud”, które dzisiaj zna każde polskie dziecko i polski staruszek), - postanowił coś z tym zrobić.

Był młody , pełen energii i pasji. I miał na studiach bardzo zdolnego kolegę, który nazywał się Jan Kanty Pawluśkiewicz W małej salce akademika założyli kabaret Anawa (dopiero później powstał zespół muzyczny o tej samej nazwie.) Anawa- z francuskiego en avant- znaczy do przodu, naprzód.
No i poszli naprzód, popędzili jak burza. .Na występy kilkorga młodych ludzi z przychodzili najpierw koledzy i koleżanki z akademika (wśród nich śliczna studentka pedagogiki o specjalności geografa),a potem zaczęli się pojawiać ludzie spoza miasteczka studenckiego, artyści, intelektualiści. Zaczęto o nich mówić.

W styczniu 1966 roku , w klubie „Pod przewiązką” odbyła się premiera kabaretu Anawa. W 1967 roku ktoś mądry namawia ich do udziału w Festiwalu Piosenki Studenckiej w Krakowie...
Ciekawa jestem, czy pojechali na konkurs tramwajem, czy stać ich było już na taksówkę... może nawet szli na piechotę... ale myślę dzisiaj, że to była najważniejsza wyprawa w ich życiu.
Dlaczego? -Bo koncert laureatów transmitowała na żywo Telewizja. Po raz pierwszy usłyszała ich i zobaczyła cała Polska. A kiedy usłyszała i zobaczyła (między innymi pisząca te słowa , wtedy osiemnastolatka) - to już nigdy nie chciała przestać słuchać...

Byłam jedną z wielu zakochanych nastolatek i po paru latach bardzo przeżyłam ich artystyczny rozwód. Ale zanim się rozstali, zdążyli dla nas napisać swoje najpiękniejsze piosenki, nagrać dwie płyty i wykonać na żywo setki koncertów, na które przychodziły tłumy wielbicieli. Były to tłumy kulturalnych ludzi. Dzisiaj nie do pomyślenia. Głośno było tylko w czasie bicia braw.
Bo oni poziomem swojej sztuki , sposobem zachowania się na scenie, skupieniem, anty – gwiazdorstwem, służeniem pięknym dźwiękom, pięknym słowom , szlachetnym znaczeniom-wprawiali w zachwyt i osłupienie słuchającą ich młodzież (czasami trafiali się także 30 –letni starcy, ale rzadko).
No i urodą. Jako zakochana fanka nie mogę tego pominąć. Byli nie tylko zdolni, ale i piękni. Kiedy udało się na chwilę oderwać wzrok od zjawiskowego uśmiechu Marka , natychmiast dostawało się w zamian błyszczące oczy i ognistą czuprynę Pawluśkiewicza , ideał męskiej urody , czyli Jacka Ostaszewskiego, ( który jeszcze nie wiedział, że pojedzie do Indii ,a gdy wróci, grać będzie w zespole „Osjan”), cudownego hippiesa Marka Jackowskiego (kręciła się koło niego piękna dziewczyna, z którą potem założy zespół „Maanam”), dwóch jasnych Zbyszków – Wodeckiego i Paletę. A jeszcze dwóch Tadeuszy- Kożucha i Dziedzica , czyli altowiolistę i gitarzystę. Już zaczynają mi płynąć łzy na klawiaturę, kiedy piszę te słowa . Na koniec zostawiłam Anię Wójtowicz- wiolonczelistkę. O jej urodzie napiszę tylko tyle, że cudowna piosenka Wojtka Młynarskiego i Skaldów pt: ”Prześliczna wiolonczelistka” jej właśnie jest poświęcona...

Byli doskonali. Towarzyszyli całemu mojemu studenckiemu życiu i bardzo wiele im zawdzięczam. Mimo że w 1973 roku byłam już panią magister, płakałam jak angielska nastolatka po rozstaniu Lennona i Mc Cartneya, kiedy dowiedziałam się, że Jan Kanty Pawluśkiewicz zostaje szefem Anawy, a Marek zakłada grupę WIEM (znaczyło to: w innej epoce muzycznej).. Wydawało mi się, że popełniają artystyczne samobójstwo.

Na szczęście nie miałam racji...
Po chwilowym zagubieniu każdy odnalazł swoją drogę. Jan Kanty Pawluśkiewicz jest dziś jednym z najwybitniejszych polskich kompozytorów (jego „Jeruzalem” z „Nieszporów Ludźmierskich”, to jedna z piękniejszych pieśni , jakie słyszałam w życiu). Jacek Ostaszewski pisze muzykę teatralną (między innymi do legendarnych przedstawień Krystiana Lupy) itd. itd... Każdy z nich ma barwne i ciekawe życie. Ale najjaśniejsze gwiazdy świecą dla Marka Grechuty.

To jego pokochała publiczność. Wierna jak pies, mimo lepszych i gorszych lat, jakby chciała podkreślić, że zawsze może na nią liczyć, że pamięta ile mu zawdzięcza . To jest fenomen, bo u nas tak długo nie kochają artystów. Artysta najczęściej towarzyszy swojemu pokoleniu, a Marek jest jednym z nielicznych wyjątków .Zmieniają się mody ,a on trw .
Śpiewa już trzydzieści pięć lat. Śpiewa , pisze, komponuje, nawet maluje obrazy. W tym roku otrzymał Złotego Fryderyka za całokształt działalności i Fryderyka za najlepszy album wznowieniowy. Firma Pomaton Wydała cykl pt: ”Świecie nasz”. To jest coś w rodzaju „Dzieł wszystkich”- lektura obowiązkowa. Na trzynastu płytach zmieściło się 300 nagrań. Imponujący dorobek!

A jaki jest prywatnie?
Nie interesuje się polityką i zawsze należał do grona tzw .”wewnętrznych emigrantów”, a nie buntowników. Nie chce zrozumieć dzisiejszego świata i ucieka w swój własny.
Gdy tworzy jest nieobecny... Kiedyś” tworzył” prowadząc samochód. .Jechał na koncert do Jeleniej Góry. Powstała piękna piosenka, ale o wyznaczonej godzinie mogli go usłyszeć jedynie mieszkańcy... Zielonej Góry. I to bez zespołu muzycznego.(A przez całe życie towarzyszyli mu muzycy wybitni).
Marek pasjonuje się sportem. Podczas mistrzostw albo olimpiady zawiesza na ścianie ogromny grafik, na którym rozpisuje godziny transmisji i kanały, na których może oglądać kolejne mecze czy wydarzenia sportowe.
Lubi dom i bardzo kocha swoją żonę Danusię. (Podobno tylko ona śpiewa w domu i robi to pięknie!) Jest dla niego najważniejszą nagrodą w życiu. I najwierniejszym przyjacielem. W jednym ze swoich wierszy- nazwał ją „świętą żoną” .
Święta żona zapomniała o pedagogice i geografii, urodziłam mu pięknego syna Łukasza (w 1972 roku), została jego menegerem ,opiekunem i czułym krytykiem. Człowiekiem na najlepsze i najgorsze.
Najgorsze przyszło w 1999 roku, kiedy ich ukochany syn , dorosły 27 letni mężczyzna, ale dla nich ciągle dziecko - wyszedł z domu i przez dwa lata nie dał znaku, że żyje. Uprzedził ich, że odejdzie ”bo chce przemyśleć swoje życie”. Postanowił przemierzyć (na piechotę?!)całą Europę i nie wiedział, że tutaj szuka go cała Polska...
Teraz już jest dobrze i nie ma co do tego wracać, ale były to najdłuższe dwa lata w ich życiu...

Biały dom , spokojny sen, życie poza tłumem i zgiełkiem , Bach i Vivaldi , stare polskie czarno-białe filmy (nie znosi współczesnego agresywnego kina , pełnego krwi i przemocy i nie może pojąć dlaczego ludzie czegoś takiego potrzebują), sztalugi, muzyka łąki i lasu, cisza, orzeszki w czekoladzie, papier nutowy i białe kartki papieru- to wszystko daje mu siłę i ochotę do pracy. Lubi koncerty. Mówi ,że walczy o serca coraz młodszych słuchaczy. A na koncertach już dawno siedzą babcie z wnukami- wszyscy tak samo wpatrzeni i śpiewający razem z nim prawie wszystkie piosenki...
Piotr Skrzynecki, szef „Piwnicy pod Baranami”, w której Marek śpiewał przez dziesięć lat powiedział kiedyś: ”Marka Grechutę uważam za najgenialniejszego piosenkarza polskiego”. Podpisuję się pod tym obiema rękoma.
 

Magda Umer


P.S .Pamiętam , jak 30 lat temu pewien bardzo znany dziennikarz zaatakował to, co Marek robi na scenie, nie rozumiał, dlaczego podoba się publiczności i jury ( wtedy właśnie wygrał festiwal opolski wspaniałym „Korowodem”) .Twierdził ,że śpiewa za cicho. Żałuję, że byłam wtedy za młoda i za nieśmiała , aby z nim polemizować... Nie znałam też wtedy jeszcze wspaniałej anegdoty, którą od lat opowiada na swoich koncertach Bogdan Łazuka. Otóż podobno kiedyś odbywał się w Ameryce wielki charytatywny koncert, w którym brały udział największe sławy światowej piosenki. Między innym Frank Sinatra i Mick Jagger z Rolling Stonesów. Za kulisami Jagger powiedzieć miał do Sinatry: ”Ja uważam, że pan nawet ładnie śpiewa, tylko dlaczego tak cicho?” -Bo umiem, odparł mistrz...

 

 

  Do spisu artykułów


 


____________________________________________


KOBIETY BOLESŁAWA LEŚMIANA 


 

„Znam ja na pamięć jedną dziewczynę...
Znam jej westchnienia i mym ustom
Uległość pieszczotliwie zawiłą.
Nic w niej nie było, oprócz uśmiechu
I przeznaczenia
I kochałem ją za to, że nic więcej
Nie było.”



Był kruchy, nieśmiały, maleńki ,nieładny, niezaradny, chorowity, pełen kompleksów i wątpliwości na każdy temat. Ale miał mądre i kpiące oczy, był inteligentny , dowcipny , oczytany i pisał, widział, czuł -jak nikt.

Bolesław Leśmian, mój ukochany poeta.
Urodził się w 1877 roku a zmarł w 1937.

Bliscy mówili, że na ogół nie był szczęśliwy, ale starał się tego nie okazywać . Żył w świecie przez siebie wymyślonym, interesowała go wyłącznie literatura , sztuka , filozofia i biologia. Nie był w stanie zarobić na utrzymanie siebie i swojej rodziny . Mógł i chciał tylko pisać, a za to pisanie płacono mu grosze. I nic mu się w życiu (oprócz wierszy) nie udawało .

Ale zacznijmy od początku.
Kiedy był małym chłopcem rodzice nie tylko rozwiedli się ,ale ojciec wykradł trójkę małych dzieci matce. Po prostu porwał je. Mimo że był podobno najlepszym ojcem na świecie i ożenił się z kobietą, która tę matkę starała się zastąpić najlepiej jak umiała – mały Bolek nie był w stanie wybaczyć jej tego, że nie jest jego prawdziwą matką ...Podobno przez długi czas trzymał pod poduszką kartkę, na której było napisane, że gdyby nagle umarł –to niechybnie otruła go ta straszna kobieta. Co prawda, z upływem lat , coraz mniej stanowczo odpychał jej troskliwość i serdeczność, ale dopiero po jej śmierci uświadomił sobie kogo stracił. I nie rozstawał się ze starą szubą na lisach, którą macocha nosiła. Przytulał się do niej kiedy chciał sobie przypomnieć Tę, której już nie było.

Całe dorosłe życie będzie szukał matki w kobietach, z którymi był.
Jego pierwsza ważna dziewczyna miała 16 lat, nazywała się Celina Sunderland (tak jak jego mama Emma )i była siostrą cioteczno- stryjeczną .(Bardzo się w tej w rodzinie ze sobą żenili) . Podobno opiekuńcza, pełna wdzięku i energii, bystra i inteligentna. Te cechy skutecznie zastępują urodę .Była malutka- jak Leśmian- i znajomi nazywali ich parą krasnoludków. Przyjaźnili się do końca życia. Podobno poeta chciał się nawet żenić, pojechał do Paryża, gdzie ona zaczęła studiować malarstwo ,ale po pierwsze byłby to związek kazirodczy , a po drugie, na swoje nieszczęście, Celina poznała go w Paryżu ze swoją koleżanką z Akademii– piękną malarką Zofią Chylińską, dla której stracił głowę . Wkrótce została jego żoną . Była córką lekarzy z Łomży, marzyła o karierze malarki i życiu bohemy, ale szybko przyszły na świat dzieci, a ona zorientowała się, że ukochany mąż jest właściwie trzecim dzieckiem, dziwnym, trudnym , ale genialnym. I że wszystko trzeba podporządkować jego twórczości .W to nigdy nie wątpiła i może dzięki temu nigdy jej nie opuścił.

Kiedy go poznała miała 20 lat, a on 28. Podobno był na dnie . Obszarpany, bez guzików i bez chęci do życia .Nie sypiał po nocach. Dokonał przerażającego odkrycia- stracił talent. Przestał pisać. A nic innego nie umiał, mimo że skończył prawo .(Został nawet na krótko radcą prawnym na kolei, ale go wyrzucili, bo się kompletnie do tego nie nadawał).Do niczego się nie nadawał. Świat nie znał osoby bardziej niezaradnej .Nie wiedział na przykład co się robi z brudną bielizną, jak się jej pozbywa. Wpadł na pomysł, że będzie ją pakował w małe paczuszki i wynosił na miasto...Cały Paryż był nimi usłany, a on kupował sobie nową bieliznę...(Najgorsze chwile przeżywał, gdy ktoś podbiegał do niego z tym zawiniątkiem, myśląc, że o nim zapomniał...)

Ciągle ktoś mu pomagał, ktoś się nim opiekował. Tata wysyłał mu z Polski buty, Miriam, czyli Zenon Przesmycki (dzisiaj powiedzielibyśmy jego guru, słynny wydawca „Chimery”, odkrywca Norwida , bardzo ważna i wpływowa osoba w świecie literackim)- pieniądze, zaliczki i zamówienia. Bodaj on pierwszy poznał się na wielkim talencie Leśmiana i do niego pisał poeta w 1905 roku z Paryża, kiedy już ożenił się i spodziewał przyjścia na świat pierwszego dziecka :

”Pod względem twórczości jest mi teraz tak dobrze, jak nigdy. Pracuję co dzień. Zawdzięczam to mojej żonie, która mnie z upadków moich własnoręcznie podniosła(...)Wszystko wspaniale- brak tylko pieniędzy"”

Pieniądze miał przez 7 lat swojego życia. Dobrzy ludzie załatwili mu rejenturę w Hrubieszowie, a potem w Zamościu... Nie znosił tej pracy ,ale dawała mu niezależność.

Żona prowadziła kancelarię (zamiast prowadzić życie cyganerii i wystawiać swoje obrazy) , zastępca, do którego miał całkowite zaufanie ,załatwiał wszystkie sprawy , a on mógł pisać swoje najlepsze wiersze w wygodnym i ogrzewanym gabinecie , czytać książki, wyjeżdżać za granicę , „do wód”, kształcić córki, i jak najczęściej uciekać do Warszawy, w której mieszkała jego ukochana i najbliżsi przyjaciele, z wielkim Franciszkiem Fiszerem na czele.( To on był autorem słynnej konstatacji „Zajechała pusta dorożka, z której wysiadł Leśmian”.)

Po siedmiu latach wydarzyła się tragedia. Jego zastępca zdefraudował ogromną sumę pieniędzy ,upozorował włamanie i uciekł. Leśmian cudem uniknął więzienia, do końca życia nie spłacił długów i ciężko rozchorował się na serce. To serce było już od dłuższego czasu chore- w sensie dosłownym( chorobę serca odziedziczył po ojcu ,a poza tym pracowało na to m.in. 75 papierosów wypalanych dziennie, zabójczo czarna kawa , bezsenność i duże dawki piramidonu, którym leczył ciągłe bóle głowy) i w sensie metaforycznym. Pięknie napisał o tym jego stryjeczny brat-Jan Brzechwa: ”Bolesław nie miał dość sił, aby samodzielnie decydować o swoim losie, szarpał się i lawirował między żoną i kochanką, a w miarę jak córki dorastały popadał w nieustanne konflikty i dręczył się sytuacją, z której nie umiał znaleźć wyjścia...

U Dory znajdował uspokojenie, czułość i opiekę. Okazywała mu troskliwość, której nie da się opisać. Po katastrofie finansowej i utracie rejentury zaopatrywała go w gotówkę i żywność , którą zanosił rodzinie. Widziałem nie raz , jak przygotowywała mu paczki z mięsem i wiktuałami”...

Jan Brzechwa, autor( moim zdaniem) najpiękniejszego wspomnienia o poecie, był posłańcem między Leśmianem , a kobietą jego życia. Dopuszczonym do Tajemnicy.

Dora Lebenthal.
Niezwykła kobieta - a właściwie niezwykły człowiek. Należą się jej najpiękniejsze słowa.

Jak się poznali?
Latem 1917 roku przyjechała do Iłży , do wspólnej ciotki na wakacje , jego pierwsza ważna dziewczyna , siostra , kochanka i bliski człowiek -Celina Sunderland.

Zabrała ze sobą przyjaciółkę, lekarkę z Warszawy, która właśnie przeżywała kryzys małżeński... Leśmian przyjechał sam , bez rodziny. Wybuchło uczucie , nad którym nikt nie był w stanie zapanować , i któremu zawdzięczamy najpiękniejsze erotyki w polskiej poezji.

Leśmian miał wtedy 40 lat, chorą na płuca żonę i dwie małe córeczki- Dunię i Lusię... Było więc za późno na szczęście bez ranienia najbliższych i bezbronnych.

Z ocalałych trzech listów do Dory wynika co prawda , że na początku chcieli sobie razem ułożyć życie, że starali się o pracę za granicą, (Dora nawet przeszła na katolicyzm, aby móc wziąć z nim ślub), ale już wkrótce zrozumieli oboje ,że decyzja o pozostawieniu rodziny zrujnowałaby psychicznie nie tylko tę rodzinę, ale i ich. Bolesław zdecydował się na podwójne życie, a Dora na bycie „tą drugą”.

I było tak przez dwadzieścia lat, aż do jego śmierci. Żona i coraz starsze córki udawały, że wszystko jest w porządku, chociaż „w całym Zamościu mówiono, że pan rejent ma kogoś w Warszawie...”

Ten ktoś miał piękne dołeczki w twarzy, piękne zęby i ujmujący uśmiech. „Posiadała naturalny wdzięk i zalotność, ale nic w niej nie było sztucznego ani wymuszonego.”- pisał Brzechwa-: ”Uważaliśmy ją wszyscy za kobietę o niezwykłym charakterze. W każdej sytuacji była pełna taktu i delikatności(...)Była powszechnie lubiana, toteż w domu jej odbywały się często zebrania towarzyskie. Chętnie tańczyła ,ale Bolesław nie tańczył. Wdawał się natomiast w rozmowy, zwłaszcza z lekarzami, na temat odmładzania się. Sprawa ta stale go nurtowała...”

Zupełnie inaczej zachowała w pamięci kochankę ojca -Lusia- starsza córka poety. Według niej była to kobieta straszna , niemoralna i nieciekawa... ”Dora był brzydka. Nogi równe od góry do dołu. Usta wywinięte. Kości policzkowe wydatne .Grube powieki opadające na oczy”....Nic dziwnego, że Leśmian dużo bardziej kochał swoją młodszą córkę Dunię . Lusia była ulubienicą mamusi.

Kiedy cała rodzina Leśmianów z dnia na dzień pozbawiona została środków do życia (bo na pokrycie zadłużenia poszły wszystkie oszczędności i place na Mokotowie i to ciągle było za mało, aby oddać długi) –Dora sprzedała swoje piękne, ogromne mieszkanie przy Marszałkowskiej 148, całe umeblowanie i wyposażenie gabinetu lekarskiego. Straciła wszystko, żeby ratować ukochanego. Pracowała już tylko w szpitalu Św. Łazarza za niewielką pensję i wszystkimi siłami starała się podnieść na duchu zdruzgotanego i schorowanego poetę. Jakby tego wszystkiego nie było dość , zaczęły się ataki antysemickie prawicowej prasy(„Prawdziwi Polacy” uważali, że nie wystarczy zmienić sobie nazwiska z Lesman na Leśmian i być wyznania rzymsko – katolickiego, aby zasłużyć na miano polskiego poety. Szydzono z jego wierszy).Mimo że przyjęto go do Polskiej Akademii Literatury, dzięki czemu mógł przenieść rodzinę do Warszawy i jako tako utrzymać się przy życiu , nigdy już nie doszedł do siebie...

Przeczytałam wspomnienia dwudziestu osób , które znały Leśmiana osobiście. Jest w nich kilka wersji ostatniego dnia jego życia.

Był już bardzo schorowany , po zawale, nie miał siły chodzić. Tego dnia, być może czując, że jego dni są policzone , bezskutecznie próbował załatwić pracę dla swojej starszej córki, a potem postanowił rozmówić się z narzeczonym młodszej .

Dziewczyna spotykała się od jakiegoś czasu z młodym literatem z tak zwanej dobrej rodziny i nie widziała poza nim świata . Kochający ojciec postanowił wybadać do jakiego stopnia poważne są jego zamiary. Usłyszał od niego: ”Ja żenić się z Wandą? W dzisiejszych czasach? Przecież ja należę do ONR-u, a pan jest żydowskiego pochodzenia. Pan widocznie nie dostrzega rzeczywistości.”

W dwie godziny potem Leśmian umarł na serce...
Dzień przed pogrzebem Jan Brzechwa i Dora spotkali się w tajemnicy przed żoną i dziećmi w kościele św. Aleksandra, gdzie stała nie zalutowana jeszcze trumna.

”Bolesław leżał w niej jak mała woskowa lalka(...)I wtedy nastąpiła scena godna leśmianowskiej ballady. Dora padła przy trumnie na kolana i przylgnęła ustami do ust zmarłego.” Następnego dnia, do karawanu wiozącego trumnę na cmentarz nie pozwoliła wsiąść rodzinie. W tej ostatniej godzinie zabrakło jej sił na bycie „tą drugą”. A to były ostatnie chwile z ukochanym...

Wybuchła wojna.
Żona i córki wyjechały za granicę i nigdy już nie wróciły do Polski.

W 1940 roku ,uciekając przed gettem , Celina i Dora wyjechały do Iłży, która kojarzyła im się z wszystkim , co najpiękniejsze w ich życiu. Dora dostała pracę w szpitalu , miały nadzieję na przetrwanie i chwile spokoju , ale wkrótce zaczepiono je na rynku :”patrzcie, idą dwie Żydówki, uciekły przed gettem!”

Celina przestraszyła się i wyjechała, a Dora wynajęła pokój u nauczycielki Józefy Waysowej i postanowiła zostać mimo wszystko . Leczyła najbiedniejszych i zaraziła się od nich tyfusem.

Chorowała krótko. Przy łóżku miała zdjęcie Bolesława i listy od niego. Kiedy umarła, pani Waysowa postanowiła posprzątać pokój. Listy spaliła. Dopiero po wielu latach dowiedziała się kto je pisał...


P.S.
W 1996 roku pojechałam do Iłży „śladami tego uczucia”. Widziałam to, co zostało z domu Sunderlandów i to co zostało ze słynnego „malinowego chruśniaka”. Dora leży tam na starym cmentarzu. Adam Bednarczyk (z którym miałam szczęście rozmawiać długo), badacz dziejów Iłży, odnalazł akt zgonu :

„Działo się w Iłży dnia dwudziestego czwartego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku o godzinie osiemnastej. Stawili się pełnoletni mieszkańcy Iłży Józef Jaroszek i Stefan Jan Jaroszek i oświadczyli nam, że dnia dwudziestego drugiego bieżącego miesiąca i roku o godzinie dwudziestej , w szpitalu św. Ducha w Iłży umarła Teodora Jadwiga Lebenthal, lat pięćdziesiąt siedem, doktór medycyny, córka Jakuba i Cecylii z Goldsztenów, zamieszkała w Iłży, panna.”

 

Magda Umer

 

  Do spisu artykułów


____________________________________________


POETA MARGINESU
O WOJCIECHU MŁYNARSKIM

Ze wstępu programu teatralnego "Młynarski czyli trzy elementy"



Wieczny Młodzieniec Polskiej Piosenki-Wojciech Młynarski obchodzi jubileusz 40-lecia pracy artystycznej. Aż się nie chce wierzyć, że aż tyle, chociaż trudno byłoby powiedzieć, że 40 lat minęło jak jeden dzień...

Przez te wszystkie lata bezlitośnie tępi wszelkie przejawy cwaniactwa, chamstwa., głupoty, pazerności, braku wrażliwości i cywilnej odwagi, tupetu , koniunkturalizmu itd. ... itp... – bolesne przywary naszych rodaków można by wymieniać bez końca.

Do walki z tym wszystkim zaprzągł cały swój talent, inteligencję , pracowitość i po prostu poczucie etyki przyzwoitego człowieka.

W jego piosenkach, JAK W MAŁO CZYM odbija się historia naszego powojennego kraju. Nie wiem czy ukazanie absurdu poprzedniego ustroju w jego śpiewanych felietonach i piosenkach – nie przyczyniło się do upadku tego ustroju co najmniej na równi z działalnością najodważniejszych bohaterów opozycji... Jego zasługi w rozwoju świadomości przeciętnego Polaka są wciąż niedocenione przez wszystkich... Przekonana jestem, że już niedługo ,jak grzyby po deszczu, zaczną ukazywać się prace magisterskie na ten temat, napisane przez młodych studentów polonistyki...

Szerokiemu ogółowi Młynarski znany jest głównie jako satyryk lub po prostu autor przebojów pisanych dla wielkich gwiazd polskiej piosenki i piosenek napisanych dla siebie, bo jest niezrównanym mistrzem interpretacji.

Mnie najbliższy jest Wojtek jako poeta, bez przypiętych skrzydeł nienawiści i zacietrzewienia, próbujący zrozumieć wszystko i wszystkich, uśmiechający się do słabości własnych i prostych, zagubionych ludzi, wyrzuconych za burtę przez wiatr losu i historii.

-Wojtek pocieszający, dający wiarę, dodający otuchy, broniący słabszych. W tym jest mi szczególnie bliski i takiego chciałabym ukazać państwu dzisiejszego wieczoru.

Przez te 40 lat żyliśmy wszyscy w chorej epoce i co wrażliwsi zarazili się od niej poczuciem zatrzaśnięcia w jakiejś pułapce, poczuciem bezsiły, beznadziei, bezradności, bezsensu.

Ale właśnie Wojtek , wnikliwy i genialny obserwator rzeczywistości ,pomaga nam już przez 40 lat to wszystko jakoś przetrzymać ,zrozumieć, wyśmiać, próbować z tym walczyć . I przede wszystkim zmusza do myślenia, wychowuje, porusza sumienia.

Jest wielkim NAUCZYCIELEM zanikającej już dziś niestety klasy inteligencji.

Zanikającej, bo dzisiaj inteligencja to ludzie marginesu. A ci ostatni zawsze byli mu najbliżsi.

I ci w dawnym tego słowa znaczeniu -bezdomne boże ptaki ,mieszkańcy bliskiego Koła i Wołomina , codzienni goście sklepu monopolowego na Powiślu – i ci, dzisiejsi, o których napisał przejmujący tekst pt: ”Ludzie marginesu”.

„Ludzie marginesu”

W ostatnich dniach, dokładnie według harmonogramu i wykresu,
Odbyło w naszym się osiedlu spotkanie z ludźmi marginesu.
Byli to dwaj przystojni chłopcy, oko myślące, buzia gładka,
Znali po dwa języki obce, w tym polski- rzecz doprawdy rzadka.

Mówili krótko, miło, mądrze, doprowadzając nas do stresu
Tym ,że czytali mnóstwo książek...dwaj młodzi ludzie z marginesu.
Ubrani byli bardzo biednie, w rzeczy gustowne, choć niedrogie,
Zarobki mieli mniej niż średnie... dwaj absolwenci filologii.

Za to premiery znali wszystkie, w teatrze, w telewizji, w kinie,
Mówili z nagłym w oku błyskiem, czy rzecz udana była ,czy nie.
Kontakty z nimi, choć pobieżne, dały nam poznać w jednej chwili,
Że sądy ich są niezależne i rzadko któryś z nich się myli.

Ale osiedle ich nie lubi, twierdzi, że nie ma interesu,
Żeby się mieli w jego klubie wymądrzać ludzie marginesu.
Osiedle woli innych gości, tych, którzy są tej ziemi solą,
Nurt główny naszej społeczności tupiący w rytmie disco-polo.

U osiedlowej stojąc bramy powtarzam sobie: ”niech ja zginę”,
Społeczność mamy jaką mamy, ale na szczęście jest margines!
Ta myśl żarliwa i łakoma nową napawa mnie nadzieją,
Margines siedzi zaś po domach i cieszy się...że go nie leją.



Chciałabym abyście wyszli dziś państwo z jego ukochanego teatru ATENEUM- lepsi, wrażliwsi, mniej samotni, mądrzejsi i mimo wszystko - pogodniejsi.
Nakarmieni i napojeni niezwykłą, wspaniałą twórczością naszego dostojnego Jubilata
I WIELKIEGO ARTYSTY.



Magda Umer


 

 

  Do spisu artykułów